Skaczący przez lawendę, czyli Prowansja!
Ostatni mój tydzień we Francji składał się z samych porażek, fatalnych wiadomości i nowinek, które rujnują mój dotychczasowy plan prędkiego...
Stało się to naszą mała tradycją. Co roku, w okolicy 14 lipca wyjeżdżamy na południe, w okolice Montelimar, gdzie wijemy się przez miasteczka i wsie na południowy- wschód. Już po zjechaniu z autostrady nerwowo skanujemy krajobraz, wypatrujemy charakterystycznych, jakby przeczesanych grzebieniem pól. I w pewnym momencie wyjeżdżamy z lasu, opuszczamy mury kolejnej prowansalskiej wsi, nagle, tuż obok nas widzimy wspaniałe, lawendowe pola. Kiecki na zmianę w bagażniku, obowiązkowy kapelusz na desce rozdzielczej, łapiemy aparaty i już biegniemy wzdłuż purpurowo-niebieskich kwiatów…
Lawendowe zajączki
Podobnie jak w ubiegłym roku, planowałyśmy zatrzymać się za Montelimar w małym sklepie i kupić lokalne sery, bagietkę i inne tutejsze przysmaki. Chciałyśmy znaleźć miejsce z widokiem na lawendowe pole, jednak pamiętałyśmy dobrze, jak wietrzny jest ten region. Totalnie przypadkowo zatrzymałyśmy autko na poboczu, przy skałach. Okazało się, że tuż obok płynie maleńka rzeczka, postanowiłyśmy więc zorganizować nasz piknik nad wodą.
Woda była rozkosznie chłodna i ja jak zwykle nie mogłam powstrzymać się, by nie przejść na drugą stronę rzeki. Dziewczyny zrobiły mi również to zdjęcie, które mogę śmiało podpisać hasztagiem #indianajones : )
Nie można pojechać do Prowansji i nie wrócić bez lawendowego miodu! Podobnie jak w ubiegłym roku, wybrałyśmy się w okolice Dieulefit, gdzie ostatnim razem kupiłyśmy kilka słoików słodkiej mikstury. Tym razem wiedziałyśmy, że wspomniane na znaku 3 km to pic na wodę i tak naprawdę czeka nas około 7 km ostrych zakrętów. Kiedy już wjechałyśmy na pobliski szczyt, kierowałyśmy się oznaczeniami na rzymski kościółek. Tym razem nie udało nam się go niestety zwiedzić, gdyż było już troszkę za późno. Porzuciłyśmy auto i na nogach wybrałyśmy się do mieszczącego się troszkę niżej muzeum i sklepu z miodami. Na miejscu zaliczyłyśmy małą ekspozycję uli z całego świata. Starszy, uroczy Pan zebrał pokaźną kolekcję uli z Anglii, Słowacji, Niemiec czy nawet Egiptu. Okazało się również, że wg niego najpiękniejsze ule są produkowane w Polsce! Chodziło mu oczywiście o olbrzymie ludowe rzeźby, które pewnie już nieraz widzieliście. Taki miły polski akcent sprawił nam wszystkim przyjemność. Postanowiłam pomóc mu znaleźć polski, ludowy ul, który mógłby umieścić w swoim małym muzeum na końcu świata : )
*
I tak spędziłam wspaniałą sobotę. Wyjeżdżając zaledwie 2h od Lyonu, mogłam ponownie nacieszyć się masywem Vercors, zobaczyć lawendowe pola, wykąpać się w rzece i kupić prawdziwy, lokalny miód. Takie duże-małe wycieczki stają się dla mnie najwspanialszą formą zarówno spędzania wolnego czasu, jak i faktycznego korzystania z życia we Francji. Jaką wolność daje mi samochód, coraz większa znajomość języka i wspaniali znajomi, którzy mają ochotę również wyrwać się z miasta? Wyjazd naładował mi baterie. W ubiegłym roku sporo podróżowałam i zwiedzałam i choć w tym roku, jestem troszkę bardziej „na miejscu” to takie microadventures sprawiają mi wielką frajdę.
Co dalej? We wrześniu lecę z G. do Portugalii, potem do końca roku pewnie ponownie wyjadę w króciutką podróż służbową do Polski i do Bułgarii, a w listopadzie zobaczę mój cudowny Amsterdam. I choć już się cieszę na te wszystkie wyprawy i delegacje, to jednak coraz częściej marzy mi się tydzień w Polsce. Miałabym olbrzymią ochotę polecieć z G na tydzień do Krakowa, pokazać mu Wieliczkę, Oświęcim, moje okolice. Tęsknię za polskimi smakami, zapachami, charakterystycznym świszczeniem języka. Tutaj każdy, kto rzadko bywa w kraju, dobrze zrozumie moje tęsknoty.
Także…Panie G, szykuj się Pan! : )