Patison jedzie na Grand Designs Live 2014
Tak! Właśnie tak! Patison jedzie na Grand Designs Live 2014 organizowany w Londynie! W konkursie organizowanym na The Designs Sheppard...
Umówiłam się na randkę w ciemno. W Londynie. Z dnia na dzień.
Pojechałam spędzić swoje 24 urodziny w Londynie, zobaczyć Grand Designs Live i po prostu… spróbować czegoś totalnie nowego. Wyjść poza granicę komfortu, o której wspominał Mateusz Grzesiak w rozmowie z Łukaszem. A Lyon zaczął mi się coraz bardziej kurczyć i ograniczać do uczelni, znajomych, starówki. I pomimo, że marzec spędziłam na północy Francji, zwiedzając Paryż, Normandię i wpadając na chwilę do Bretanii, czułam coraz większą potrzebę wyrwania się z miasta. Bilety na GD i wszystkie sprzyjające wyjazdowi okoliczności nie mogły przepaść!. Trzeba jechać i się z tym zmierzyć, koniec, kropka. Poza tym przebywanie wśród Francuzów od 10 miesięcy stanowi poważne zagrożenie dla mojego angielskiego :)
Aj sink dad ziz sziz is gód wiz ziz baget i podobne kwiatki sprawiły, że zechciałam zmierzyć się z brytyjskim połykaniem głosek i trudnym akcentem. Nie było tak aż tak źle, jednak Rogera Radcliffa też nie spotkałam :)
Co można zrobić, kiedy wygrywa się bilety na GD w konkursie organizowanym na jednym z najlepszych brytyjskich blogów wnętrzarskich? Kiedy dostaje się maila zatytułowanego „You’ve won!” i widzi się swoje nazwisko pośród innych, brytyjskich zwycięzców? Co trzeba zrobić, kiedy ludzie, którzy Cię nie znają, chcą Ci pomóc zrealizować marzenie i gościć Cię u siebie w domu bo wydajesz się być tak sympatyczną osobą?
Kiedy wszechświat tak bardzo nam sprzyja pozostaje nam tylko jedno- ruszyć tyłek. Wtedy właśnie trzeba stanąć na rzęsach i zrobić wszystko, aby nieplanowana, spontaniczna przygoda udała się jak najlepiej!
To mówicie, że nie mogę pojechać? Że nie powinnam? No to patrzcie! :)
Po publikacji mojego wpisu Patison jedzie na Grand Designs Live 2014, już następnego dnia zaprosiliście mnie do siebie, zaproponowaliście salon, kanapę czy dmuchane materace. Tak, dwie czytelniczki mieszkające w Londynie zaoferowały mi swoje mieszkanie, abym mogła spełnić swoje marzenie i spędzić swoje 24 urodziny w Londynie i zobaczyć Grand Design. Dziewczyny, Justyna i Monianka- baardzo Wam dziękuję. Powtarzam zaproszenie do Lyonu, kiedy tylko będziecie miały czas i ochotę!
Zarezerwowałam bilety, spakowałam się, oddałam klucze do mieszkania Evghenii i wyruszyłam w drogę. Jeszcze w Lyonie miałam małą niespodziankę i lekką panikę, gdyż 3 pociągi odjeżdżające na lotnisko (15 jurków!) nie dojechały, więc moja godzina zapasu czasowego została wykorzystana na pierwszym etapie podróży. Po dotarciu na nieznane mi lotnisko, rozpoczął się bieg na ostatni, najbardziej oddalony terminal, furia policjantów, których zwyczajnie nie zauważyłam, a którzy chcieli sprawdzić moje dokumenty i w końcu, w ostatniej chwili, jako ostatnia pasażerka, wpadłam na pokład samolotu. Koszmar i straszne nerwy, jednak czy to właśnie nie takie momenty dodają każdej podróżniczej historii troszkę emocji? :)
W samolocie zorientowałam się, że tak, mama miała rację, lot z Lyonu do Londynu nie może trwać 40 minut. Kompletnie zapomniałam, że Wielka Brytania jest w innej strefie czasowej! Minus jedna godzina i nagle zaskoczenie, że mój lot potrwa jednak 1,40h… No cóż, nie popisałam się już na starcie.
O 12 miałam swoją pierwszą randkę w ciemno, podczas której poznałam Szymonika, któremu oddałam swoją walizkę, aby móc sprawnie zwiedzać centrum. Tak, właśnie tak, uścisnęłam dłoń człowiekowi, którego nawet nazwiska nie znałam, pogadałam 3 minuty i patrzyłam, jak kolega odjeżdża z moją walizką wracając do swojego biura na Victorii. Ja myślałam o tym, co by było, gdybym człowieka więcej nie zobaczyła, gdyby zwiał z moim komputerem i całym dobytkiem. On myślał, co by było gdyby ta rozgadana laska właśnie zostawiła mu na przechowanie bombę. Cóż, od samego początku musieliśmy sobie bardzo zaufać :)
I tak wylądowałam w Catford. Podczas drugiej randki w ciemno poznałam Moniankę, piękną i niesamowitą panią dietetyk, która to właśnie wpadła na pomysł zaproszenia mnie do ich mieszkania. Wraz z Monianką i Szymonikiem (wybaczcie, ale Wasze ksywki zostaną mi na zawsze w pamięci) spędzaliśmy długie i wyjątkowe wieczory. Wyobraźcie sobie, że dopiero kogoś poznaliście, przyprowadzacie go do domu i… co dalej? :) Tak właśnie było z moimi nawiedzinami. Pogaduchy przy winie (za zimnym!) kończyły się wielogodzinną posiadówą, paplaniem i przegadywaniem jednej historii kolejną. I co jest niesamowite, udało się, wyszły z tego fantastyczne chwile, dziwna jak na nieznajomych bliskość i zażyłość. Tydzień w Londynie spędzony w tym towarzystwie to taka perełka wśród wspomnień z mojego samotnego podróżowania.
W moje urodziny, kiedy we trójkę wyłożyliśmy się na łóżku w ich sypialni, uświadomiłam sobie, że przecież tydzień temu się nie znaliśmy a teraz jestem tutaj, kręcę Moniance loki a zaraz wychodzimy na spacer i moją kolację urodzinową! To są magiczne momenty, które przecież tak rzadko się przytrafiają.
W Londynie udało mi się także spotkać z Borkiem. Straciłyśmy kupę czasu szukając Big Bena przy Tower Bridge, mając już ochotę zatrzymać kogoś i zapytać, gdzie do cholery jest ten zegar?! :) Cóż, nierozgarnięcie dwóch (generalnie bardzo zorganizowanych i samodzielnych) kobiet sprowadziło nas na złą drogę nie pierwszy raz. Chyba ze dwa lata temu wyruszyłyśmy na wycieczkę nad morze, odwiedzić moich rodziców i zobaczyć Ustkę. Wyjeżdżając z Jeleniej Góry ustawiłyśmy nawigację i… zaczęło się paplanie, żartowanie i ryczenie ze śmiechu. Kiedy po paru godzinach mignęły nam przed oczami niemieckie nazwy, zorientowałyśmy się, że chyba nie jedziemy do Słupska tylko na… Berlin. Cóż. Tym razem było podobnie, jednak po dwóch godzinach udało nam się znaleźć w końcu Big Bena :)
Na dzień przed wyjazdem obejrzałam sobie psią historię z Rogerem Radcliffem a wcześniej udało mi się zobaczyć Notting Hill. Po tym zestawie, Patison nie mogła sobie darować i musiała zobaczyć Hyde Park oraz najpiękniejszą ulicę miasta, po której spaceruje sam Hugh Grant, czyli Portobello! Oprócz tego zaliczyłam Science Museum oraz zgodnie z rekomendacją Jareda, wybrałam się też do galerii Tate Modern. Tej oferty kulturalnej miasta zazdroszczę londyńczykom.
Mnie, fance architektury i dziwacznych miejsc, Londyn szczególnie przypadł do gustu. Umykając od francuskich eleganckich elewacji, fikuśnych balustrad i symetrycznych ogrodów wpadłam z ceglany raj. Stare dworce czy robotnicze osiedla podobały mi się najbardziej. Dzięki Justynie, drugiej czytelniczki, która mnie do siebie zaprosiła, odkryłam wspaniałe zaułki dzielnicy Shoreditch, którą od razu polecam wszystkim tym, którzy planują odwiedzić stolicę Wielkiej Brytanii. To właśnie tam zobaczymy najciekawszy street art Londynu, gigantyczne murale, bary i restauracje w stylu vintage, atelier projektantów i wyjątkowe butiki. Ta dzielnica działa jak wentyl bezpieczeństwa miasta- umożliwia ekspresję artystów i dziwaków, których pociąga klimat tego miejsca. Nie dla prostych, klasycznych elewacji czy restauracji jak z katalogu. Tutaj znajdziemy coś z pazurem, coś z historią i bardzo osobistym charakterem.
Miasto mnie oczarowało. Jego klimat, architektura i dostępne (za darmo!) muzea. Po intensywnym tygodniu spędzonym na wędrowaniu po mieście i pogaduchach z moimi gospodarzami, stęskniłam się za Lyonem. Po powrocie do mojej francuskiej norki czekała na mnie przeurocza niespodzianka od mojej słodkiej Evghenii, która opiekowała się moim mieszkaniem. Prócz prezentu urodzinowego czekała wiadomość napisana kredą na drzwiach wejściowych. Można powiedzieć, że została napisana prawie po angielsku :)
Relacja z Grand Designs oraz z wypadu do Portobello już wkrótce. Pozdrawiam Was ciepło, tym razem już z Polski a dokładniej z Garage House, który ponownie przeszedł mały remont. Zmykam na pierogi, pa!
Zdjęcia: Ja, Patison!