Pchli targ w Villeurbanne
Więc kiedy naschodzi ten okres, kiedy Twoją najlepszą przyjaciółką staje się Adel a na obiad jesz lody,...
Niesamowita wolność pełna iluzji. Posiadanie auta okazało się być moim wybawieniem. Bo kiedy wszystko się pali i wali, to trzeba się ruszyć. Trzeba uciec jak najdalej, jechać w nieznane. Prowadzenie auta i słuchanie muzyki (ostatnio tylko Keith Jarrett) to najlepsza terapia. Wczoraj wieczorem nie chciałam siedzieć już w domu, patrzeć na piętrzący się smutny bałagan, tysiące rzeczy do zrobienia, naprawienia, odłożenia na swoje miejsce. Wsiadłam w auto i pojechałam jak zwykle w moje ukochane miejsce. Saint Romain au Mont D’or, gdzie zabrałam Was ostatnio–> Saint Romain au Mont D’or- cudowne okolice Lyonu
Po drodze zatrzymałam się w sklepie bio i kupiłam koszyk truskawek. Wspięłam się na pobliskie wzgórze (w baletkach, o matko!), usiadłam na pieńku, na rozstaju dwóch głównych ścieżek. Wyglądałam przezabawnie do tego rozmawiałam z kumpelą przez telefon po polsku i widziałam jakie zainteresowanie wzbudzałam wśród rowerzystów górskich. Siedzi oto w lesie na pieńku drzewa, je truskawki i mamrocze do do słuchawek niezrozumiałe „pysz pysz pysz”.
Kiedy już jakimś cudem udało mi się zejść ze wzgórza (co mi przyszło do głowy z tymi baletkami?!) nie chciałam już wracać do domu. Nie zważając na obecne problemy z kupnem paliwa, zdecydowałam się kontynuować moją wycieczkę. Zamiast wracać na południe, do Lyonu, zawróciłam i pojechałam jeszcze dalej, wspinając się coraz wyżej i wyżej moją niebieską Micrą. Okazało się, że okolice Mont D’oru są naprawdę cudowne. Wąskie górskie uliczki wiły się pomiędzy kolejnymi szczytami, śmiało przecinając lasy i pola. Przy dwudziestu ośmiu stopniach Celsjusza, wyłączyłam klimatyzację, otworzyłam okna i chłonęłam piękne widoki i pęd górskiego powietrza. Niektóre pejzaże okazały się znajome. To tutaj zapewne jeździłam na motorze z pewnym Francuzem, którego poznałam prawie trzy lata temu. Wspinałam się coraz wyżej i pocieszałam się starymi wspomnieniami. Po 20 minutach ostrych zakrętów okazało się, że znalazłam to czego szukałam. Kolejna perełka. Kolejne miejsce, w które kiedyś będę mogła kogoś zabrać.
Mój telefon umierał. Zdążyłam zrobić raptem jedno zdjęcie z tego pięknego miejsca. Spokojnie, wkrótce znowu wrócę, może tym razem na na zachód słońca?
Dzisiaj towarzyszyło mi podobne ciśnienie: „rusz się, nie siedź tutaj”. W efekcie wstałam o szóstej rano i już za chwilę szwendałam się po największym pchlim targu w tej części Francji. Na targ w Les Puces du Canal już Was kiedyś zabrałam- tutaj zobaczycie fotorelację- Pchli targ w Villeurbanne. (Wklejając ten link, sama doczytałam na swoim blogu, że ostatnim razem, kiedy tam byłam, też miałam moralnego doła. Przypadek?)
Ze względu na fatalną pogodę (po wczorajszych upałach przyszła nocna burza a deszcz ma z nami zostać do połowy tygodnia) bez problemu udało mi się zaparkować stosunkowo blisko targu. Podczas słonecznych dni, wszystkie ulice dookoła targu są praktycznie sparaliżowane i musimy parkować 10, 20 minut piechotą od placu. Ja na targu pojawiłam się z samego rana, więc bez ciśnienia, w pełnej ulewie, spacerowałam między straganami. Tak się regeneruje złamane nerwy.
Pytałam o cenę- 160 jurków. Przepiękna, trochę zbyt ąfi-fąfi ale jednak urocza!
LISIA RODZINKA! POPROSZĘ NA KOLEJNE URODZINY! :D
Ta krówka z Milki w towarzystwie tych czaszek i wypchanych fretek.
Patrycja we Francji, naprawdę!
Królestwo żyrandoli. Jakże żałuję, że charyzmatyczny sprzedawca umknął mi z kadru.
Taki prawdziwy Francuz, nisku, szczupły, z wąsikiem i z efektownym szalem.
Dad class bicz.
Sprzedawcy na tym pchlim targu cały czas coś jedzą i piją. Od samego rana widziałam Panów z kieliszkami, Panie z tacami z serami.
I jak tu nie kochać pchlich targów?!
To był jeden z moich ulubionych butików. Ciemne ściany, industrialne graty, popowe neony, stare radia i kamery.
Kocham. Uwielbiam.
Bang bang. Pssszz chowajcie się brzydkie papierowe lamy z IKEA, który każdy z nas miał lub jeszcze (!) ma!
Kocham to miejsce! Odwiedzając francuskie pchle targi zawsze wracam oczarowana i wiem, że w jeden dzień mogłabym umeblować cały dom. Spacerując między straganami, podziwiałam wszystkie te perełki, niesamowite i nieznane mi czasem rzeczy. Zawsze fascynują mnie ludzie, którzy zajmują się handlem antykami. Ich styl życia, przedmioty, którymi się sami otaczają, wiedza i doświadczenie, które zdobywają przez lata. Jest to dla mnie niezwykle intrygujące!
To by było na tyle :) Wracamy powoli do codzienności! Już za dwa tygodnie o te porze będę lodowała w Krakowie. Potem wynajmuję auto i jadę przed siebie odwiedzać swoich klientów. Tydzień w biznesowej podróży. Dziwnie będzie wracać do znanych kątów wiedząc, że już do nich nie należę, że to już nie jest mój dom. Ajajaj, znowu wracam do niepotrzebnych melancholijnych rozkminek!
Nowa płytka Brodki i jedziemy dalej!
Zdrówka dla Was z Lyonu!