Wyprawa do Besançon!
Wycieczkę do Besançon zaliczyłam końcem września 2013 roku i nie mam pojęcia, jak to możliwe, że nigdy jej tutaj nie opisałam!...
Pierwszy prawdziwy urlop od wielu lat! (Tak, bo Patison pracuje na cały etat od 19 roku życia). Planów było wiele. Wszystkie zaczynały się od wyjazdu do Amsterdamu, który miał się odbyć na początku września. Moje biuro wysyłało mnie do siedziby głównej na szkolenie, więc wstępnie postanowiłam zorganizować swoje wakacje wokół tej wyprawy. Niestety po drodze okazało się, że szkolenie jest anulowane (a raczej przeniesione na koniec listopada), więc mój szalony plan wyprawy do Hiszpanii (znalazłam połączenie Lyon-Amsterdam-Alicante-Amsterdam-Lyon) szlag trafił.
Potem zaplanowałam samodzielną wyprawę do Italii, jednak po przeliczeniu kosztów paliwa, autostrady, tunelu… Okazałoby się, że mój budżet na samo zwiedzanie i odkrywanie nowych miejsc zmniejszyłby się zdecydowanie. I tak postanowiłam, że wybiorę się po prostu na południe Francji.
Od trzech lat mieszkam we Francji, jednak ciągle czuję, że ciągle tak mało widziałam. Pokazywałam Wam moją pierwszą wyprawę w poszukiwaniu lawendy (Skaczący przez lawendę) oraz awaryjną wycieczkę do Sete (Patison- prywatny kurier!) sprzed 2 lat. W międzyczasie byłam tylko w Arles, więc wiedziałam doskonale, że południowa część kraju skrywa mnóstwo miejsc, które muszę zobaczyć!
Oto mniej więcej trasa, którą przejechałam przez 6 dni mojego urlopu. W efekcie zrobiłam nieco ponad 1000 km. Plan był taki: omijamy autostrady i zjeżdżam zobaczyć każdą interesującą atrakcję, zamek, kościółek czy taras widokowy, który pojawi się na trasie.
Spakowałam się więc w niedzielę i w poniedziałek z rana ruszyłam na wyprawę. Namiot pożyczyłam od Evghenii, kuchenkę i lodówkę od Kasi, plecak wojskowy od Anastazji. Z takim dobytkiem upchanym w bagażniku mojego autka, ruszyłam w drogę. Nawigacja ustawiona na omijanie płatnych dróg, lista miejsc do zobaczenia spisana, w schowku zestaw ulubionych płyt.
Po przeszło godzinie jazdy zatrzymałam się w Bressieux. Auto zostawiłam w centrum tej małej, uroczej miejscowości i na początki podziwiam stary kościółek. Po drodze mijamy maleńki cmentarzyk oraz restaurację, potem szlak pnie się w górę. Na wspomnianym cmentarzu starszy Pan przeprowadzał porządki. Omszały, wiekowy krzyż porastał stary, gruby pień bluszczu. Moim zdaniem dodawał on tylko uroku, jednak Pan był innego zdania.
Wrześniowy poniedziałkowy poranek. Francuzi są w pracy lub w szkole. Sama zwiedzałam ruiny zamku i o dziwo, udało mi się nawet wspiąć na wieżę widokową. Tak bardzo się tym ekscytuję, gdyż zwyczajnie mam klaustrofobie. To połączone z zamkiem odsuniętym od centrum miasteczka… Sami wiecie, to dziwne uczucie, że kogoś spotkacie, że ktoś tam jest, że nie jesteście sami… Ech nie ma co się nakręcać, trzeba być ostrożnym, ale bez paniki!
Następnie ruszyłam w stronę masywu Vercors. Na zmianę przecinam departamenty Isère i Drôme. Verocrs jest częscią Alp zachodnich, masyw ma bardzo zróżnicowana rzeźbę terenu- liczne płaskowyże urozmaicają wąwozy, jaskinie oraz wodospady. Z daleka widzimy już wspaniałe skały i szczyty gór. Widoki w tych okolicach są po prostu niesamowite. Im bardziej zbliżamy się do gór, tym większe nam się wydają. Niecodziennie mogę podziwiać Alpy francuskie i pomimo, że jeszcze w cholerę kilometrów przede mną, zatrzymuję się wielokrotnie, wysiadam z auta, robię sobie herbatkę i napawam się tymi wspaniałymi pejzażami.
Prowadzenie auta tutaj to po prostu przyjemność. Serpentyny wijące się dookoła szczytów, tunele, kolejne wzniesienia i imponujące przepaści. W duchu przeklinałam, że mieszkając jeszcze w Garage House, nigdy nie zdecydowałam się zrobić prawka na motor, ech ta cholerna kasa, kasa, kasa. Taka wyprawa motorem to dopiero byłoby przeżycie!
Człowiek ma ochotę zatrzymać się na każdym łuku i uchwycić piękno gór, jednak bardzo rzadko spotykamy zatoczki, gdzie możemy schować auto choćby na chwileczkę. To jak monstrualne są te góry doskonale zobrazuje poniższe zdjęcie:
Już po pierwszym dniu moje auto ma więcej zdjęć z wyprawy niż ja sama!
Na obiad zatrzymałam się w małej wiosce, którą mijałam w drodze na kemping. Micrę zaparkowałam na poboczu a sama pod drzewem zaczęłam gotować. Tak, gotować a nie odgrzewać ;) Zabrałam ze sobą kilka ziemniaków, cebulkę oraz kurki. W pół godziny miałam gotową wspaniałą zupę kurkową.
(Podczas wietrznej pogody, lub kiedy macie mało gazu w butli, warto wykorzystać karimatę i otulić nią kuchenkę, aby zminimalizować utratę temperatury. Musimy być ostrożni, aby nie zjarać karimaty, jednak wszystko gotuje się szybciej i oszczędniej).
Mijając kolejne góry i doliny, mój szlak przecinał również miejscowość Pont en Royans. To pocztówkowa miejscowość, już wjeżdżając do miasta widzimy olbrzymią skałę, która stanowi doskonałe tło dla każdego rodzaju architektury. Pont en Royans to maleńkie miasteczko, gdzie możemy coś zjeść i zaopatrzyć się w zapasy na drogę. Ja odwiedziłam również centrum informacji turystycznej, gdzie uprzejma Pani zaznaczyła mi na mapie wszystkie miejsca, które warto odwiedzić w okolicy. To ona wspomniała o grotach w Choranche, gdzie wybrałam się na następny dzień. Po uzupełnieniu zapasów i uzupełnieniu butelek wodą z fontanny (l’eau potable!), wybrałam się na krótki spacer.
Po przejechaniu kilku kolejnych tuneli oraz wspaniałych dolinek, dojechałam na camping, który wygooglowałam przed wyjazdem. Camping Les Myrtilles, za namiot i autko płacę 11,80E. Jestem tutaj praktycznie sama (nie licząc starszego małżeństwa z naczepą na drugim końcu pola). Właścicielem jest starszy Pan, który pozwolił mi wybrać dowolne miejsce. Biorę miejscówkę między drzewami, otwartą na wschód- wiem, że rano będzie wilgotno, namiot musi dobrze wyschnąć zanim go złoże. Poza tym cudnie się obudzić w rozświetlonym, ciepłym namiocie.
Na campingu wszystko jest czyste, nieco stare, ale w bardzo dobrym stanie. Jak dotychczas,właściciel pola jest jedynym Francuzem, który nie zapytał mnie o pochodzenie i nie krzywił się, kiedy któreś z nosowych „ę” zabrzmiało nieco inaczej. Jestem bardzo zadowolona. Po całym dniu jazdy i zwiedzania, mam tylko ochotę szybko coś zjeść i wziąć ciepły prysznic i odpocząć. Po rozbiciu namiotu, leżę na karimacie nie słyszę nic prócz wycia krów w oddali oraz świerszczy. Popatrzcie sami, jaki mam widoczek!
Kolejna część już wkrótce!