Instagramowy papier prezentowy wraca do mnie!
Niedawno pokazywałam Wam mój prezent, którym obdarowałam moją przyjaciółkę Evghenie. Kto czyta mojego bloga od czasów Erasmusa w Lyonie,...
Na początku lipca wróciłam do Lyonu a już za niecałe dwa tygodnie znowu czeka mnie całodzienna wyprawa do Polski. Ponownie pociąg z Lyonu do stolicy, metro, autobus, samolot a do tego dwie ciężkie walizki i plecak… Od miesiąca walczyłam zacięcie o atencję mojej promotorki, która zniknęła i nijak mogłam się z nią skontaktować. Praca licencjacka się piszę a ja umieram przy komputerze. Okazało się jednak, że wśród moich czytelników skrywają się również inni socjolodzy i pracownicy naukowi, więc mam ogromnego farta, ze mogę liczyć na ich wsparcie! Czy można dodać dedykację do pracy licencjackiej? Jeśli tak, to ja już wiem, komu chcę podziękować :)
Tej samej osobie, której niedawno we wpisie z cyklu Ja tu urządzę, pomagałam zaaranżować Łóżko w salonie :)
A czy mówiłam Wam, jaki temat realizuję? Zgłębiam, analizuję i badam ruch Slow design w Polsce. Przeprowadzam więc pogłębione wywiady na skypie i staram się poznać subiektywne opinie twórców na temat tego ruchu. To akurat najprzyjemniejsza część pisania pracy. Na szczęście moja technika badawcza umożliwia mi zadawanie więcej pytań niż przewidziałam w dyspozycjach do wywiadów, więc zdarza się, że w rozmowie z projektantami i twórcami zadaję im pytania z innej beczki o tematy, które akurat wydały mi się interesujące. Więc praca licencjacka idzie w bólach i jękach a mój ambitny plan zakłada, że do końca tego miesiąca przeprowadzę jeszcze parę wywiadów, które zostały mi do zrobienia i przeanalizuję cały materiał. Ave yo, dam radę.
W przerwach w pisaniu pracy, oddaję się czemuś, co sprawia mi ogromną radość. Wraz z Evghenią zaczęłyśmy malować na kamieniach! Tutaj widzicie najmniejszą sówkę świata namalowaną przeze mnie :)
Poniżej zaś widzicie doskonały dowód na to, że Patison to dziecko szczęścia. Pewnego dnia schodząc z Croix Rousse, przed jednym z atelier zobaczyłam magiczny napis „Servez vous” oraz trzy torby tapet do wzięcia. Cóż. Nie zastanawiałam się długo, czy powinnam je przygarnąć…
Mój powrót do Francji urozmaicały liczne wycieczki na starówkę. Staram się być tam w piątki rano, kiedy wywożone są śmieci z tej dzielnicy, więc zdecydowana większość bram i drzwi jest otwarta. Wkradam się wtedy po cichutku na dziedziniec i odnajduję miejsca jak z książek o Harrym Potterze, tak niesamowite, że pomimo, że mieszkam tutaj już rok a większość z tych miejsc już odwiedziłam wielokrotnie, zapiera mi dech. Dziedzińce kamienic i wewnętrzne wierze budynków znajdujących się na starówce Lyonu, to chyba jedyna rzecz, która ciągle mnie tu trzyma i sprawia, że jeszcze nie znudziło mi się to miasto. Średnio co tydzień zakradam się na palcach na szczyty wieżyczek znajdujących się w tych renesansowych a czasem nawet średniowiecznych budowlach. Odkrywanie zdobień, kutych w kamieniu zawijasów i rzeźbionych sklepień w tych wszystkich niedostępnych dla turystów miejscach, jest bardzo ekscytujące. Najciekawsze są te miejsca, z których z najwyższego piętra klatki schodowej widać bazylikę Notre-Dame de Fourvière, czyli mały Disneyland na szczycie góry Lyonu. Mam kilka takich zdjęć wykonanych z poddaszy różnych kamienic, gdzie na tle czerwonej dachówki, między gęstwiną kominów wyłania się zielony brzuch góry a na nim króluje romańsko- bizantyjska bazylika. Mieć mieszkanie z takim widokiem to moje małe francuskie marzenie.
Uroczy widok z Rue de la Republic, kiedy zamiast przyglądać się bogatym witrynom, spojrzysz w prawo, w wąską uliczkę wiodącą na zachód i zobaczysz… Disneyland.
Któreś z tych mieszkań na poddaszu będzie moje. Już wkrótce.
Szlajam się z aparatem po uliczkach i cierpliwie czekam, aż tłumy turystów przebiją się na główny trakt a mnie uda się zrobić chociaż jedno mniej zaludnione zdjęcie z tego miejsca. Czasem się udaje, czasem muszę przyjechać wcześnie rano i opierając kolano na chłodnym bruku czekać aż nadejdzie odpowiednie światło. Przeklinam wtedy, że niecały rok temu sprzedałam prawie nowy sprzęt fotograficzny żeby uzbierać na Erasmusa, bo wydawało mi się, że ostatnią rzeczą na jaką będę miała ochotę to bieganie po mieście z dużym aparatem i dodatkowym obiektywem. Cholera, głupia byłam. Teraz tylko to właściwie robię.
Moje samotne tułaczki się skończyły, kiedy odwiedził mnie S. W 10 dni pokazałam mu całe miasto, od północnego brzegu rzeki po parki, starówkę, bogate dzielnice czy nowoczesny koniec półwyspu, który przez ten rok niesamowicie się zmienił. Tak miło było mi pokazać te miejsca, o których wieczorami nawijałam na skypie, których zdjęcia publikowałam w mojej galerii autorskich zdjęć. Wszystko na nowo było dla mnie ekscytujące. Tak „głębokie” zwiedzanie starówki jakie ja praktykuję, okazało się zdecydowanie wygodniejsze i bezpieczniejsze z drugą osobą. Dzięki temu udało mi się odkryć kolejne piękne miejsca, kolejne dziedzińce, kolejne wieże, dekoracje i uroki tego miasta.
Jak to jest, że po tylu latach, mamy może parę zdjęć razem?
Wiem, że brzmię jak maniaczka, kiedy chwalę to miasto a mój na Instagramie zalewam Was zdjęciami kamienic, uliczek czy parków Lyonu. Tak bardzo się w to wkręciłam, że zaplanowałam sobie nowy projekt na ten rok. Planem na kolejny rok mieszkania w mieście lwa i jedwabiu będzie stworzenie dokładnej mapki i przewodnika po najciekawszych zakamarkach miasta. Nie będzie tych najpopularniejszych miejsc, o których rozpisują się przewodniki. Będą piękne dziedzińce, niesamowite wieże, najwspanialsze klatki schodowe Lyonu oraz miejsca, które znają tylko prawdziwie ciekawscy mieszkańcy Lyonu. Na pewno pojawi się to w wersji multimedialnej a z Evghenią myślałyśmy też o przewodniku dla osób niepełnosprawnych, który powstałby w czterech wersjach językowych:
– francuskiej (Evghenia po 6 latach tutaj mówi świetnie. Ludzie słysząc jej akcent są zaskoczeni, że mówi tak dobrze),
– angielskiej (wstyd przyznać, ale jest to język, w którym najczęściej się komunikujemy. To niesamowite, że po roku we Francji potrafię opisać, wyjaśnić i przedstawić cały swój świat właśnie po angielsku),
– rosyjskiej (gdyż pomimo, że Evghenia pochodzi z Mołdawii i jej rodzinnym językiem jest rumuński, sama przyznaje, że zdecydowanie lepiej mówi po rosyjsku)
– polskiej, dla Was :)
Z Evghenią spędzamy długie wieczory w ogrodzie w naszej rezydencji. Nawet wczoraj, przesiedziałyśmy kilka godzi w ogrodzie, by popłakać się parę razy ze śmiechu i przegadywać kolejnymi historiami i refleksjami. Wczoraj też ponownie zdałyśmy sobie sprawę, że rok temu się poznałyśmy. Na samym początku Evghenia nie była zbytnio rozmowna a wynikało to zwyczajnie z faktu, iż jej angielski był raczej słaby, więc zawstydzona wolała francuski, którego ja z kolei kompletnie nie rozumiałam. Jednak dzień po dniu, z każdym zdaniem szło jej coraz lepiej. Teraz mogę śmiało powiedzieć, że z poziomu A1 wskoczyla na płynne B2, co i mnie i ją ogromnie cieszy. Dziewczyna ma ewidentnie talent do języków- jest z Mołdawii, więc jej ojczystym językiem jest rumuński, jednak jej mama mówi tylko po rosyjsku. Sama Evghenia przyznaje teraz, że jej rosyjski jest lepszy od rumuńskiego, którego nie używa od 6 lat odkąd jest we Francji. Do tego angielski B2 i francuski, który zawsze wywołuje podziw u Francuzów. Wow, zazdroszczę ogromnie. Już nie mogę się doczekać, kiedy w październiku rozpocznę kurs i zacznę mówić tylko po francusku i teraz to ona będzie cierpliwie poprawiała mój gardłowy bełkot :)
Co dalej? Tuż po obronie i po tym, jak odwiedzę rodziców w Niemczech, wracam do Lyonu. Już wkrótce, mam nadzieję jak najszybciej, rozpoczynam intensywny kurs językowy w Mission Locale. Prawie 40 godzin intensywnej nauki tygodniowo skutecznie zajmie mi czas i wypełni moje dni tutaj. Już za rok o tej porze mam nadzieję osiągnąć ten sam poziom we francuskim, co Evghenia w angielskim. Może tak się rozkręcę, że wpisy będą dwujęzyczne? Bardzo bym była z siebie dumna, gdyby udało mi się to zrealizować :)
Na razie jednak najbardziej cieszy mnie to, że już 2 września wieczorem, wejdę do Garage House i znowu poczuję się jak w domu!
Zdjęcia: Ja, Patison i S.