Życiowa loteria, czyli dziewczyna z prowincji

 

Jest 16.30 i do końca mojej pracy w biurze zostało około 30 minut. Od prawie dwóch miesięcy, moje dnie wypełniają spotkania, zebrania, szkolenia i kilkudniowe delegacje. Od początku kontraktu trzy razy byłam w Wiedniu i w Czechach, raz w Hannoverze a w przyszły poniedziłek odwiedzę parę oddziałów w okolicach Auxerre we Francji.

I właśnie przez te ostatnie 30 minut, kiedy czekam na ważną decyzję w sprawie projektu, a francuscy developerzy to stan umysłu (polscy pewnie też), zamiast czytać kolejną dokumentację, zamierzam ukraść mojemu nowemu pracodawcy ten skrawek mojego czasu i napisać krótki, mało zwięzły, ale uczciwy post na bloga. Bloga, którego zaniedbałam i niechaj ukaraja mnie bogowie internetów.
A o czym chciałam tu napisać? O tym, co ostatnio silnie zaprząta mi głowę.

Pierwszym tematem będą przywileje, a raczej fakt pochodzenia z uprzywilejowanej części społeczeństwa, dla której życie wygląda nieco bardziej łagodnie. Pomyślałam o smutnej prawdzie, która towarzyszyła mi w mojej nastoletności. Moja rodzina nie mogła pozwolić mi na wsparcie i szalony komfort, jakim jest zielone światło na studia i faktyczne studiowanie. Na naukę, zabawę, życie w wielkim mieście i pierwsze poważne kroki w dorosłość, ale taką, która daje nam ciągle miekkie lądowanie. Bo przecież jeśli noga nam się podwinie, egzamin nie pójdzie, a kasa z konta dotknie czerwonej kreski nędzy- to przecież zawsze możecie zadzwonić do rodziców, wpaść na weekend, zaszyć się u siebie na chwile i czekać na ciepły, domowy obiad, nie? No więc ja od 19 roku życia wiedziałam, że nie ma juz tego „u mnie”, nie ma „mojego pokoju” (właściwie to sytuacja była do tego stopnia kuriozalna, że nie miałam nawet stałego meldunku, co odbiło się sporymi kłopotami podczas starania się o kredyt studencki). Ja po prostu nie byłam w puli szczęśliwców, których rodzina podczas wigilii pyta, który uniwersytet wybrałam i jaki kierunek. I ta myśl jest w sporej mierze nie do wyobrażenia dla moich koleżanych z zamożnych rodzin, z dużych miast, jedynaczek, tych, które określają swoją rodzinę jako inteligencką. No moja jest całkiem spoko, ale klasę niżej. I przez ten pryzmat oceniana byłam i jestem od lat. Ojciec pewnej znajomej, wielopokoleniowy warszawiak, nazwał mnie kiedyś uroczą dziewczyną z prowincji. Znajomi mojego eks w Polsce twierdzili, że złapie go na dziecko i wysokie alimenty. Podczas spotkań z rodziną lub wizyt w Polsce, mierzę się z jednym najważniejszym pytaniem, którego odpowiedź stanowić będzie o ocenie mnie jako podczłowieka- „kiedy w końcu wyjdziesz za mąż i założysz normalną rodzinę?” Moja patchoworkowa, francuska rodzina nie ma miejsca w katolickim, tradycyjnym pejzażu.

Nie, nie wygrałam w życiowej loterii. Ale cieszę się z tego jaka i gdzie jestem.

*Tę niekończącą się lawinę myśli sprowokoła wspaniała i mądra Karolina Bednarz, która na swoim instastories opowiadała o przywilejach i micie „ciężkiej pracy”. Ja rozważam tutaj zaledwie parę wątków, małą część całego zjawiska, o którym mówi autotka. Tutaj znajdziecie Karolinę, a sam monolog przypięty jest narazie do wyróżnionych, zachęcam zatem do zobaczenia tego jak najszybciej, bo nie mam pojęcia, jak długo będą one jeszcze tam dostępne.