Patison w Lyonie- kolejna rocznica…
Zaledwie kilka dni temu obchodziłam swoją drugą rocznicę. Tak, 13 lipca minęły dwa lata odkąd wyjechałam...
Po rocznej przerwie poleciałam do Polski. Nawet tak krótki okres czasu wiele zmienił w mojej głowie. Na początku oczywiście odnosiłam wrażenie, że wszyscy dookoła mówią do mnie, miałam więc olbrzymie problemy z koncentracją, byłam bardzo rozproszona. Przez pierwsze kilka dni witałam się poprzez Bonjour i odruchowo nadstawiałam policzek, aby przywitać się dwoma buziakami. Kiedy w restauracji w radio usłyszałam francuską piosenkę, wybijałam się z rozmowy, a mój mózg równocześnie analizował słowa piosenki i przestawiał się na drugi język. Raporty po angielsku, spotkania po polsku a wszelkie telefony do biura po francusku. O ile ta żonglerka działa w Lyonie, tak w Polsce kończyła się koszmarnym zmęczeniem i szumem w uszach.
W Krakowie wynajęłam auto, aby powoli, jadąc wzdłuż zachodniej granicy kraju, dojechać nad morze i wrócić z Gdańska nocnym pociągiem do Krakowa. Okazało się, że czekał na mnie nowiutki Nissan Qashqay, więc miałam przednią zabawę, aby testować jego możliwości na polskich drogach. Mam tylko ogromną nadzieję, że nie skończy się to mandatami…
Planując swój wyjazd służbowy do Polski musiałam zmierzyć się z problemem komiwojażera. Nigdy wcześniej o tym nie słyszałam, ale powiem Wam szczerze, że dawno nic mnie tak nie zafascynowało. Planowałam miasto po mieście, sposoby transportu, dystans, godziny dotarcia do celu. Mój analityczny umysł szczytował podczas planowania wszystkiego w Excelu. Wiem, dziwna jestem.
Jedną noc spędziłam w pałacu w Mierzęcinie. Moje spotkanie skończyło sie późno w nocy, jednak już o 7 rano spacerowałam po parku i podziwiałam okolice. Okazało się, że w tym dniu, w pałacu odbywa się zjazd antycznych pojazdów. Miałam więc okazję sfotografować kilka perełek motoryzacyjnych : )
Siema ziemniaczki, czyli Patison w Poznaniu!
Podczas podróży nieoceniona okazała się aplikacja Trip Advisor. To właśnie tak odnajdywałam świetne restauracje w Polsce. Pomimo fatalnych czasem zdjęć lokali i potraw, podążałam za rekomendacjami w rankingach. Tak w Poznaniu trafiłam do w s p a n i a ł e j restauracji A nóż widelec. Jedzenie wysmienite, świetny wybór win a na dodatek moje oczy mogły cieszyć piękne, estetyczne wnętrza. Dobrze mi na same wspomnienie.
W Gdańsku polecam Swojskie smaki (lemoniada malinowa!) a w Ustce Dym na wodzie (za śledzia z jabłkiem w kisielu rabarbarowym dam się pokroić!). W Krakowie jest magiczna Dynia, ale szczerze odradzam restauracje Chopin na rynku.
Także to tyle gastronomicznych orgazmów.
Polecam, Magda Gessler
Dym na wodzie w Ustce
A nóż widelec w Poznaniu
Dynia w Krakowie <3
Wpuść Łosia do hotelu.
Nie znam miejscówek nad Polskim morzem. Moi rodzice mieszkali w Słupsku przez parę lat, udało mi się dwa razy ich odwiedzić i za każdym razem był to wypad z dziś na jutro, dojeżdżałam w sobotę nad ranem a w niedziele rano znowu wsiadałam w auto i wracałam do Garage House w Chełmku. Zawsze jednak udawało nam się pojechać do Ustki. Zarówno dla mnie i jak i dla moich rodziców, spacer nad morzem był czymś wyjątkowym, swego rodzaju luksusem. I tak naprawdę jest to jedyne miasto nad morzem, które jako-tako znam. Wiedząc, że do Ustki dobiję po kilku dniach spotkań, prezentacji i czasem trudnych negocjacji, zdecydowałam się pójść na łatwiznę. Zarezerwowałam hotel w Ustce i jeszcze o pierwszej w nocy, zaraz po przyjeździe z Koszalina, porzuciłam walizkę w pokoju i bez strachu, w deszczu i w nocy, przecinałam mały lasek dzielący hotel od morza. Niewiele widziałam, ale te zapachy…
Są takie momenty, w których mam znowu pare lat i na taki widok biegnę i zrzucam buty, by wskoczyć do tej cholernie zimnej wody
Wiedziałam, że muszę odwiedzić jednego klienta w Koszalinie. Jeśli startowałam z Krakowa a przed sobą już miałam prawie 1200km, perspektywa zjeżdżania na południe w jeden dzień, aby złapać samolot bezpośredni lot do Lyonu, przyprawiała mnie o ból kuferka. I wtedy nagle Patison dowiedziała się, że w Polsce są pociągi nocne z kuszetką. Nie będąc dzieckiem nauczycieli lub górnika, nie jeździłam na kolonie nad morze za symboliczne dwie stówki tak jak moi znajomi. Nie miałam wiec zwyczajnie pojęcia, ze w Polsce takie pociągi w ogóle jeżdżą. Myśląc o pociągu z kuszetką wyobrażam sobie głęboką Rosję i kurs na Moskwę! Pełna egzotyka!
Będąc wnuczką kolejarza stwierdziłam odważnie, że należy olać wszystkie opcje (auto, polski bus, samolot GDA-KRK) i po prostu spróbować czegoś totalnie nowego! Kupiłam więc bilet a po tygodniu szwendania się po Polsce, zostawiłam auto w Gdańsku i zmierzyłam się syfilisem made by PKP.
Kuszetka okazała się być koszmarna. Stary wagon., który pamiętać może nawet mój dziadek. Syf i smród, konduktor, który bez pukania, otwiera przedział i szorstkim głosem oświadcza, że Kraków Główny za kwadrans. O matko i córko! Jeśli kolejnym razem na polskiej ziemi wpadnie mi pomysł, aby spróbować czegoś nowego, dobijcie mnie proszę jeszcze zanim za to zapłacę!
Miałam jednak spore szczście, gdyż wraz ze mną w przedziale była urocza emerytowana nauczycielka techniki, kótra co roku wyjeżdza z Gdyni, aby pochodzic po Tatrach i poodychać górskim powietrzem. Zamiast wiec martwić się o bagaż a nawet o buty, mogłam oddać sie miłym rozmowom o podróżach i szkolnych doświadczeniach mojej współtowarzyszki.
Kraków. Musiałyśmy się zobaczyć. Pisanka i mama Pisanki- tak Evghenia je nazywa. Bo gadam o nich już tyle i tak wiele, że nawet tutaj we Francji musiały zostać przez Ev zapamiętane. Nie widziałyśmy się rok. A było tak jak zwykle, tak jakbyśmy nie widzieli się może tydzień.
Jestem tu we Francji i w Polsce równocześnie. Będąc we Francji, uwydatnia się moja zbuntowana słowiańska dusza, tęsknię za melodią naszego języka, za jego swoistym poświstywaniem. Będąc zaś we Polsce, korzystam z francuskiej bazy i bardzo grzecznie wszystkich przepraszam i o coś proszę, z większym dystansem akceptuję rzeczy absurdalne. Jestem tu i tam. Jednak czuję, że mój dom jest właśnie tutaj. Dopiero, kiedy wsiadłam do samolotu do Lyonu poczułam, że wracam do siebie. Wracam do domu, który stworzyłam sobie sama. Nie mam tutaj męża, rodziny, kiedy przyjeżdżałam tutaj prawie trzy lata temu nie znałam nawet jednej osoby w Lyonie, a po francusku potrafiłam powiedzieć tylko dzień Dobry. Jednak to tutaj jestem u siebie, to tutaj czuję się najlepiej. Niesamowite, ile jedna spontaniczna decyzja o wyjeździe na Erasmusa może zmienić…
Jestem tu we Francji i w Polsce równocześnie. Będąc we Francji, uwydatnia się moja zbuntowana słowiańska dusza, tęsknię za melodią naszego języka, za jego swoistym poświstywaniem. Wszystko chcę załatwiać na własną rękę a instynkt kombinatora mam ciągle bardzo aktywny. Będąc zaś we Polsce, korzystam z francuskiej bazy i bardzo grzecznie wszystkich przepraszam i o coś proszę, z większym dystansem akceptuję rzeczy absurdalne. Jestem tu i tam. Jednak czuję, że mój dom jest właśnie tutaj. Dopiero, kiedy wsiadłam do samolotu do Lyonu poczułam, że wracam do siebie. Wracam do domu, który stworzyłam sobie sama. Nie mam tutaj męża, rodziny, kiedy przyjeżdżałam tutaj prawie trzy lata temu nie znałam nawet jednej osoby w Lyonie, a po francusku potrafiłam powiedzieć tylko dzień Dobry. Jednak to tutaj jestem u siebie, to tutaj czuję się najlepiej. Niesamowite, ile jedna spontaniczna decyzja o wyjeździe na Erasmusa może zmienić…
Podróżując przez Polskę zbierałam perełki. Z jednej strony żałowałam, że wyjechałam sama. Chciałabym zobaczyć minę Francuza, który widział kaszubskie wsie udekorowane na wesele oraz strażaków i sąsiadów czyhających na młodą parę na każdym zakręcie, aby uzyskać butelkę weselnej wódeczki. Ja sama pozwoliłam się zadziwiać swoim własnym, ojczystym folklorem. Ciekawa jestem, co czują i myślą starzy weterani, którzy żyją zdecydowanie dłużej poza granicami kraju. Schizofrenia kulturowa gwarantowana?