Przeklęty Sisteron i noc w schronisku nad przepaścią- Chalet de la Maline

 

 

Po leniwym poranku u Saleema i Esme, ruszam w drogę. Do Sisteron miałam niecałą godzinę drogi. Jak to się do licha stało, że dojechałam tam dopiero na piętnastą? Malownicza droga wiodąca przez Alpy to pożeracz czasu…

Sama cytadela w Sisteron okazała się być olbrzymia. Patrząc na zdjęcia wydało mi się, że nie jest to nic innego, jak mur zbudowany na grani wzgórza. Jednak zwiedzenie cytadeli to wspinaczka na dobre 40 minut. Podziemne korytarze, tunele, niekończące się schody oraz pomosty, spiczaste wieże oraz mury, z których rozciągają się piękne widoki. Sami zobaczcie rozmiary skały, która znajduje się po drugiej stronie rzeki…

 

Processed with Snapseed.

Wspaniała, majestatyczna skała pełna głębokich bruzd.
To widok z ostatniej wieży cytadeli.

Processed with Snapseed.

 

Jakie to zabawne, że jechałam tutaj aż trzy dni, zrobiłam ponad 500 km by zrobić zdjęcia tej skale i okolicy i… beret. Mam pecha. O czym mówię? Więc wpiszcie sobie hasło „citadelle de Sisteron” w googlu i zobaczycie podobne kadry jak moje. Dostrzeżecie jednak zasadniczą różnicę. Otóż rzeka zwykle ma szafirowy kolor. Niebieski. Zielony. Morski. Szary. Jednak kiedy to Patison przecina ćwierć Francji, od dwóch dni pada i rzeka jest w kolorze kupy. Jest zwyczajnie zamulona i biorąc pod uwagę niesamowitą suszę, która trwa od kilku tygodni na południu, kolor kupy jest jak najbardziej zrozumiały. Cholera jasna!
Schodząc z cytadeli, nerka zaczyna o sobie dawać znać. Jadę do Manosque, szukam campingu, po drodze odwiedzam dwa, ale są tak słabe, że odechciewa mi się campingowania. Biorę hotel z nadzieją, że odeśpię. Zasypiam mocno po północy, z kompem na kolanach, poczucie misji i obróbka zdjęć nie dają za wygraną ; )

 

Processed with Snapseed.

To jedno z tych zdjęć, z których jestem bardzo dumna. Widoczność była zaskakująco dobra, więc prócz miasteczka otoczonego rzeką (w kolorze kupy of korse), udało mi się uchwycić granatową linię gór oraz wspaniałe, niebieściutkie niebo. Od zawsze twierdzę, że niebo we Francji jest bardziej błękitne niż w Polsce.

 

 

 

 

 

Turystyczna kupa w Moustiers Sainte Marie

 

 

Processed with Snapseed.

 

 

Zasadniczą przewagą hotelowania się jest możliwość szybkiego startu. Poranne pierdołkowanie się z namiotem, gotowaniem, myciem, pakowaniem zajmują tak naprawdę w cholerę czasu. Poczucie misji budzi mnie o 7 rano, za oknem ściana deszczu, korzystam więc z wifi i sprawdzam podjazdy, przejazdy, dystanse. Właściwie zastanawiam się, czy odjeżdżać dalej na wschód do Verdon, czy zmienić plan i powoli wracać w stronę Lyonu. Ponownie wrzucam w googla nazwy miejsc, które chciałam odwiedzić. Mam już 2 dni opóźnienia, ale przecież Gorges du Verdon jest zbyt piękne, abym mogła teraz się wycofać… Trudno, najwyżej całą niedzielę spędzę za kółkiem i wrócę do domu w nocy! Tylko jak ja w poniedziałek stawię się w biurze o 8 rano…?

Swoją trasę ustawiam wzdłuż kanionu, na początku przejadę północną stroną, potem wezmę najpiękniejszą ale również najbardziej krętą i niebezpieczną drogę do Chalet de la Maline. Wg planu wracam potem do szafirowego jeziorka i tam rozbijam swój obóz. Taki jest  plan. W drodze do Chalet de la Maline, udaje mi się odwiedzić również maleńkie Moustiers Sainte Marie, które chwali się jedną z wizytówek najpiękniejszych miasteczek we Francji. Kiedy tam docieram, zaczyna ponownie padać. Pierwszy raz od wyjazdu prawidłowo planuję swój posiłek i o 12 wraz z całym tłumem Francuzów, ruszam w poszukiwaniu restauracji. Dobrze wiem, że albo teraz albo wcale. Już za dwie godziny każdy kelner bez wahania przegoni mnie i będzie patrzył na mnie jak na wariatkę, jeśli zapytam o kartę. Spacer po „jednym z najpiękniejszych miasteczek Francji” nie zajmuje ani dużo czasu ani zbyt dużo uwagi. To pierwsze miejsce na mojej trasie, gdzie spotykam tylu turystów. Setki emerytów w deszczu robią sobie zdjęcia lub zagubieni podobnie jak ja, szukają restauracji z najlepszym menu. Staram się znaleźć urok tej miejscowości, odkryć jej czar, jednak kompletnie mi to nie wychodzi. Bliskość skalistych gór jest niesamowita, fasady niektórych butików są naprawdę śliczne. Ale czy to naprawdę wystarczyło, żeby Moustiers Sainte Marie zdobyło tytuł Le plus beaux villages en France…? 

 

 

 

Processed with Snapseed.

 

Processed with Snapseed.

Processed with Snapseed.

Niektóre fasady są naprawdę urocze. Czy to jednak wystarczy, żeby to miasteczko zdobiło wyróżnienie godne Perrouche?
Patison nie jest przekonany.

Processed with Snapseed.

 

 

Processed with Snapseed.

 

Processed with Snapseed.

Pomimo fatalnej pogody deptaki są pełne, a kupienie pocztówki w jakimkolwiek sklepie z pamiątkami wydaje się trwać wieki. Zwijam się  stamtąd jak najszybciej, w nawigację wrzucam Chalet de Malin i ruszam.

 

 

 

Processed with Snapseed.

Patison pierwszy raz w życiu widzi wypożyczalnie książek.
To jak kapliczka przyklejona do ściany budynku, ale bardziej użyteczna.

 

Processed with Snapseed.

Processed with Snapseed.

 

 

Jak się jeździ wysoko w górach?

 

Processed with Snapseed.

 

Zaraz na początku kanionu, moje oczy zaskakuje intensywny szafirowo-błekitny kolor Lac de Sainte Croix, czyli jeziora Świętego Krzyża. Woda wspaniale rozlewa się między szczytami, by potem połączyć się z rzeką płynącą wzdłuż kanionu, który wygląda jak rozpruta ziemia.  Jezioro Świętego Krzyża to sztuczny zbiornik, który powstał przy budowie zapory Sainte Croix. To trzecie największe jezioro we Francji. Sztuczne czy nie, kolor wody jest po prostu niesamowity. Przez kolejne 21 km trasy wgłąb kanionu, widzimy lub czasem tylko słyszymy huk wody. W takich momentach bardzo żałuję, że nie mam ze sobą kamerki GoPro i naczepy kampingowej. Jadąć wzdłuż rzeki dostrzegam kilka samochodów zatrzymanych na łuku. Kampingowcy wystawiają sobie krzesełka, stoliczki, przygotowują jedzonko i napawają się wspaniłym widokiem. Niezły pomysł, musze znaleźć męża z naczepą kampingową ; )

 

Processed with Snapseed.

Widok na Lac de Sainte Croix.
Ono naprawdę ma ten fantastycznie niebieski kolor!
To zdjęcie przypłacę poważnym urazem kciuka- zostaje on przeze mnie przytrzaśnięty drzwiami, kiedy otumaniona widokiem, staram się zaparkować auto na bardzo wąskim poboczu i wyskakując z auta, zamknę drzwi razem z moją dłonią w środku. Ajjjj!

 

Processed with Snapseed.

Processed with Snapseed.

Processed with Snapseed.

Przełom rzeki Verdon to najgłębszy kanion w Euroopie!

Processed with Snapseed.

 

 

Processed with Snapseed.

 

Ponownie moje serce skradają widoki. Pokonywanie dróg w wysokich górach to jedno, tutaj jednak prócz gór mamy zalany rzeką kanion! Na jego końcu wydaje się, jak gdyby „górzystość” ustała, a zwyczajnie ziemia pękła, rozpruła się. By przedostać się na drugą stronę wąwozu, musiałabym jechać kolejne 3h, ponieważ planowana przeze mnie droga jest zamknięta. Jadę coraz wyżej, pokonuję coraz to bardziej strome zakręty. Serpentyna za serpentyną, a z głośników powoli sączy się koncert Keitha Jarretta. Dobrze mi.

Kiedyś bałabym się prowadzić swojego auta po tak niebezpiecznych drogach. Teraz podchodzę do tego spokojniej. Mam już prawo jazdy ponad 5 lat i  przecież uczyłam się jeździć na moim starym mercedesie w124. Było to wielkie auto z napędem na tył. Zawsze więc biorę zakręt z zapasem a na łukach uważam na gaz, który nieuważnie dodany w mercedesie, mógł się skończyć poważnym poślizgiem. Jeżdżąc teraz moją mała żabą, tym małym dzielnym tosterem, jestem całkowicie opanowana nawet przy największych przepaściach. Jakby nie było, jestem z siebie dumna.

Przełom Verdon jest najgłebszym kanionem w Europie. mamy zatem co podziwiać.

 

Processed with Snapseed.

Kolejne zdjęcie, które sprawdziłoby się na tinderze motoryzacyjnym!
Moja Micra miałaby branie, co nie?

Processed with Snapseed.

 

 

Processed with Snapseed.

 

Processed with Snapseed.

 

 

 

Herbatka nad największym kanionem w Europie?

 

Processed with Snapseed.

 

 

Po drodze czuję, że senność niebezpiecznie spowalnia mój refleks. Dwadzieścia kilometrów serpentyn okazuje się trwać już ponad godzinę. Postanawiam się zatrzymać na jednym z rozszerzonych łuków drogi. Szybko ustawiam pożyczoną kuchenkę i menażkę. Siadam na wysokim murku i popijam mocną czarną herbatę. Zostaję tam ponad godzinę. Widok jest tak czarujący, że nie mam ochoty ruszać dalej, szukać, planować i zastanawiać się, gdzie i jak tym razem spędzę noc. Siedzę i gapię się dno wąwozu, skąd dociera do mnie głośny szum rzeki. Brakowało mi tylko fajki, byłoby przecież tak fajnie zapalić sobie papieroska w takim miejscu. Po królewsku, a co…

 

Processed with Snapseed.

To moje ulubione zdjęcie z tego dnia wakacji. Ulubione batowce na stopach, ukochany kubek w kaczki i mocna, czarna herbata.

 

Processed with Snapseed.

 

 

Processed with Snapseed.

 

Samotna kobieta siedząca nad skarpą z kubkiem herbaty to dla Francuzów intrygująca nowość. Obok mnie zatrzymuje się mnóstwo samochodów, każdy ciekawski Pan zagaduje, podpytuje. Jakoś nikt nie chce mi uwierzyć, że podróżuję sama, że w bagażniku mam namiot, że potrafię sama obsługiwać kuchenkę turystyczną. Cierpliwie, ale krótko odpowiadam na pytania, starając się pozbyć impertynentów. Mój palec powoli dochodzi do siebie, po godzinie jest jeszcze lekko otępiały, jednak nie ma większych śladów uderzenia.
W melodie hymnu Sama-sobie-jedna-ja powoli kończę herbatę i ruszam w dalszą drogę.

 

Processed with Snapseed.

Processed with Snapseed.

Processed with Snapseed.

 

 

 

 

 

W Chalet de la Maline

 

 

Processed with Snapseed.

 

Nadciągające z północy ciemne chmury zaczynają mnie niepokoić. Jeśli ma zacząć lać, muszę jak najszybciej przejechać ten odcinek. Nawet bez deszczu droga jest na tyle kręta i niebezpieczna, więc trzeba się pospieszyć. Pokonuję ostatnią serię serpentyn i nareszcie docieram do celu, do Chapelle de Malin. To uroczy, mały domek znajdujący się na skarpie, tuż nad wąwozem. Widoki z tarasu zapierają dech w piersi. Zatrzymuję się na kawę i na domową tarte jabłkową z kruszonką. Jest pysznie, jest pięknie. Chmury na szczęście zniknęły, wychodzi dzikie, ostre słońce. Siedzę na tarasie, wygrzewam się w promieniach i ciągle próbuję złapać jakikolwiek zasięg. Od kilku godzin jestem nie tylko poza zasięgiem 3G, ale przede wszystkim poza zasięgiem Free Mobile. Moja nawigacja wyznacza trasę tylko do miejsc, które już wcześniej wprowadziłam, więc niestety muszę jechać na nosa.

Już mam wsiadać w auto, kiedy dostrzegam znaki. Droga jest zamknięta. Żeby przebić się na południową część kanionu muszę się wrócić 21 km w dół. Dopiero stamtąd przyjechałam! Cholera, co począć? Postanawiam wrócić do restauracji i upewnić się. Uprzejma kelnerka potwierdza a mnie odechciewa się wracać nawet tą najpiękniejsza trasą. Nie wiem co robić, wracam się do wyjścia i tuż przy toalecie dostrzegam schody a zaraz obok wąski regał… z kapciami. Zaraz, zaraz, czy tu jest też opcja noclegu? Bingo…

Nocleg w schronisku, tuż nad największym kanionem w Europie? Oj tak, za coś takiego jest sens zapłacić. Sam nocleg kosztuje 18 E, nocleg z francuską kolacją i śnidaniem kosztuje 44E. Nie waham się.

Zostawiam swoje rzeczy w jednym z pokojów i wychodzę przejść się pobliskim szlakiem. Zostawiam wszystko w schronisku, włącznie z komputerem i portfelem. Jestem na końcu świata, droga jest zamknięta, czuję, że można zaufać zarówno obsłudze obiektu jak i gościom. Pokoje nie są zamykane, wiem, że ma do mnie dołączyć jeszcze jedna osoba.

 

 

Processed with Snapseed.

Schronisko widziane z zamkniętej drogi.

Processed with Snapseed.

 

 

 

Spaceruję przez kolejne 2 godziny. Wspinam się tu i tam i w końcu wracam na zamknięta drogę. Od kilku już godzin nie mam ani zasięgu ani tym bardziej dostępu do Internetu. Na szlaku łapię się na tym, jak często odruchowo wyciągam telefon. On jest tutaj bezużyteczny, a mój mózg łaknący bodźców zadawalam się zapachami i widokami. Po godzinie już nie zerkam na telefon, napawam się tym wszystkim.

Po drodze, jedna ze skał obrywa się, roztrzaskując się spektakularnie przy mojej dłoni. Oczywiście obrywam, część spada na mój kciuk. Jak dobrze, że jestem tak daleko od ludzi. W sekundzie po wypadku, z mojego gardła wyrywa się niepohamowany krzyk. Kciuk jest roztrzaskany. Zmiażdżony. Tak obitej łapki jeszcze nigdy nie miałam. Dziekując Bogu, że skała nie spadła mi na głowę lub ramie, powoli ocieram łzy i otumaniona wracam do schroniska. Z bólu kręci mi się w głowie, jest mi wręcz niedobrze. Bardzo powoli snuję się w stronę zamkniętej drogi i schroniska na skarpie. Z bagażnika wyciągam apteczkę, staram się opatrzeć kciuk, który już po godzinie ma granatowy kolor. Przede mną długa noc, od razu łykam dwie tabletki przeciwbólowe i wracam do schroniska.

 

 

Processed with Snapseed.

 

 

Noc w towarzystwie obcego mężczyzny

 

 

Processed with Snapseed.

Mój pokój znajduje się właśnie na pierwszym piętrze.
Mam więc wspaniały widok na wąwóz!

 

Obolała i zziębnięta wracam do swojego pokoju w schronisku i natychmiast zasypiam. Budzi mnie Fabricio, mężczyzna, który ma ze mną spać w pokoju. Co za dziwna sytuacja. Maleńki pokoik z dwoma łózkami piętrowymi i mam go dzielić z nieznanym mi mężczyzną! Pan spokojnie się przedstawia, pyta, które łóżko może zająć (ja śpię przy oknie, na dole, on zajmuje górę drugiego łóżka) i po chwili znika pod prysznicem. Przedziwnie mi jakoś.

O 19.30 schodzimy się wszyscy na kolację. Jest nas dokładnie 10 osób. Francuska kolacja polega na dwóch olbrzymich daniach oraz na deserze. Oczywiście, już po zupie zaczynam kręcić się na miejscu, jestem syta. Rozmawiamy o wycieczkach, podróżach, miejscach, które warto zobaczyć w okolicy. Prócz mnie przy stole jest jeszcze para Szkotów, resztę stanowią Francuzi. Po prawie dwóch godzinach jedzenia (ciągle jeszcze do tego nie przywykłam!), wychodzimy na taras. Właściciel schroniska woła mnie do baru i proponuje cukierka. Kolejna dziwna rzecz, ale temu człowiekowi tak dobrze patrzy z oczu, że nie mogłabym odmówić. Pan wyciąga spod lady mały słoik i po chwili wyciąga do mnie łyżeczkę z mokrą kostką cukru. Od razu wyczuwam alkoholową pułapkę. „To alkohol?” pytam. „Skąd wiedziałaś? Ech Ty jesteś  z Polski, ty czujesz alkohol przez ścianę mojej spiżarni!” śmieje się. Kostka cukru okazuje się być nasączona spirytusem. Minęło sto lat odkąd ostatni raz piłam spirytus! Pali jak cholera.

 

Processed with Snapseed.

Tutaj gromadzą się wszystcy goście schroniska.

 

Postanawiam się zrewanżować i wchodzę na górę po moja butelkę krupniku miodowego. Biorę z baru jeden jedyny kieliszek do wódki i obchodzę wszystkich gości, z którymi jadłam kolację. Oczywiście wszystkim smakuje! Właściciel rozczula się nad jej miodowym smakiem i za chwile wyciąga swój tablet, chwile w nim grzebie i wyciąga go do mnie, abym zobaczyła zdjęcia. Kilk lat temu był w Zakopanem. Nie ma to jak imprezki właścicieli schronisk, na zdjęciach dostrzegam sporo butelek ;)

Po alkoholowej rundce wychodzę na taras, który otula niekończąca się ciemność. Schronisko wisi nad kanionem, dookoła nie ma więc żadnego źródła światła. Przysiadam się do pary Szkotów. To dwójka przyjaciół, którzy przylatują do Francji trenować wspinaczkę. Wspólnie kończymy powoli miodowy trunek, a ja spokojnie wypalam pierwszego papierosa od kilku tygodni. Moi nowi znajomii okazują się być bardzo ciekawymi ludźmi. Jeden z nich jest doktorem, kardiologiem, drugi jest architektem. Zaczynają się więc dywagacje na temat architektury wzornictwa, projektowanie miast, potrzeb demograficznych. Jest mi cholernie zimno, tabletki przeciwbólowe nie działają od paru godzin, na ich miejsce przyszedł miodowy trunek. Chłopaki wyjeżdżają jednak o 5 nad ranem, więc albo pogadamy teraz albo już nigdy w życiu. Nasze dywagacje kończymy o 3 nad ranem, gdy z okiennica nad nami otwiera się i jeden z gości prosi nas o ciszę. Pakujemy się i żegnamy i zapominamy wziąć na siebie jakichkolwiek namiarów.

Wracam do pokoju, mój towarzysz już leży na swej pryczy w samych majtkach i z gołym torsem błyska w moją stronę. Miły człowiek, ale ten pokaz mięśni mógłby zachować dla siebie…

Processed with Snapseed.

Zachód słońca widziany z okna mojego i Fabricia pokoju.

 

 

 

Rano budzę się tuż przed wschodem słońca. Otwieram okiennice w momencie, w którym zorza nabiera pięknego pomarańczowo-różowego koloru. Na dole czeka już na mnie francuskie śniadanie, jednak w schronisku szef kuchni jest aniołem i daje nam słoik dżemu jagodowego. Z szarymi zębami i trwałą plamą na bluzce, ruszam w dół kanionu. Wczoraj zatrzymała mnie przecież zamknięta droga, trzeba wrócić 20 km do pierwszje miejscowości i kolejne 30km do głównej drogi. Po drodze zatrzymuje się w jedynej knajpie w Palu, gdzie pomimo, że nie ma sygnału telefonicznego, jest wifi. Przy kawie staram się zaktualizować mapę i wyznaczyć trasę do domu. Niestety nawigacja wariuje na takim pustkowiu, jadę więc na nosa.

Processed with Snapseed.

Wschód słońca widziany ze schroniska. Wow!

 

 

Gdzie kupić lawendę w Prowansji, czyli o zakupach u lokalnych producentów!

W drodze powrotnej, zatrzymuję się w Prowansji, aby kupić lawendę, zioła prowansalskie, oliwę oraz owoce i warzywa. Odkąd mieszkam we Francji, podczas swoich wycieczek staram się zawsze zatrzymywać u lokalnych rolników i robić zakupy. Ceny ich produktów sa zdecydowanie niższe niż w sklepach! Poza tym jest to zwykle bardzo fajna okazaja, aby przyjrzeć się ich gospodarstwu czy zobaczyć ich dom, chwilkę porozmawiać. Takiej turysyki nauczyli mnie Francuzi. Każdy region we Francji ma swoje produkty, z których słynie. W dobrym tonie jest więc kupić ryż w Camargue, camembert w Normandii czy cydr z Bretanii. Tak się tutaj zwiedza kraj- z gastronomicznym kompasem. Moja wyprawa kończy się zatem zakupem oleju z orzecha włoskiego z Grenoble, lawendy i ziół w Prowansji, oliwy z okolic Luberon.

 

 

Processed with Snapseed.

 

Po drodze przecinam alejską stronę Prowansji. Lawendowe pola już dawno zostały skoszone, jednak już robię plan w głowie.
W przyszłym roku tutaj przyjadę, w lipcu- sierpniu, kiedy kwitnie lawenda, wszystko to będzie zalane fioletem!

 

 

Processed with Snapseed.

I jak mogłabym iść do marketu i kupić paczkę suszonej lawendy czy ziół prowansalskich?! Tysiąc razy bardziej wolę zatrzymać się u takiej starszej Pani, zaokrąglić kwotę do wyższego banknotu i mieć w domu coś kupionego bezpośrednio od lokalnego producenta.

Processed with Snapseed.

 

 

Processed with Snapseed.

Kiedy kupowałam oliwę, nie mogłam znaleźć gsopodarza, który w okolicy rozwiesił swoje szyldy. W końcu wjechałam na teren posesji, gdzie wydawało mi sie, że znajdę sklep z lokalnymi produktami. Pojechałam jednak za daleko, do wnuczka starszej Pani, która sprzedawała olej. Panu nie chciało się ze mną przespacerować do jej domu, kazał mi więc wziąć auto a on wsiadł na rower i mnie do niej zaprowadził : )
Oliwę mam do dzisiaj, jest pyszna!

 

 

Bolesny powrót do Lyonu

 

Po dalszych 6 godzinach jazdy docieram do Lyonu. Bilans z wyjazdu? Tysiąc kilometrów. Rozwalony kciuk (zatrzasnęłam go drzwiami od auta i strzał spadającej skaly), rozcięta prawa łydka (nieudana wspinaczka), rozbite kolano (skok na skarpę i próba złapania odlatującej karimaty), krwawiący ciągle łokieć (spontaniczny krok wstecz, mocne puknięcie w skałę)… Autko jednak całe a głowa pełna niezapomnianych pejzaży.
(W niedzielę wieczorem ląduje na pogotowiu, gdyż kciuk spuchnie do rozmiarów śliwki a ból jest tak ogromny, że kamienie nerkowe to przy tym pestka)

 

 

Processed with Snapseed.

 

 

Pomimo paru urazów, braku planu i małego budżetu, to były jedne z najpiękniejszych wakacji w moim życiu. Zrobiłam ponad 1000 km moją małą, miejską Micrą. Zmierzyłam się z całą masą swoich lęków. Pierwszy raz sama spałam w namiocie. Wspinałam się pomimo lęku wysokości. Opanowałam klaustrofobię i weszłam na szczyt wieży w zamku i tunelem do groty w skałach Choranche. Sama ogarniałam mapę, której nie potrafię za bardzo czytać. Pokonałam himalajską kładkę zawieszoną wysoko nad jeziorem. Zwiedzałam sama opuszczony kościół na odludziu. Przejechałam jeden z najniebezpieczniejszych szlaków górskich. I tego wszystkiego dokonałam sama. Tak naprawdę czekałam chyba zbyt długo, aż wszyscy Ci Francuzi, z którymi się dotychczas umawiałam, faktycznie zrealizują swoje wielkie puste obietnice i zabiorą mnie na wyprawę po Francji. Miałam dość słuchania ich przechwałek o pięknych krajobrazach i zapewnieniach, że pewnego dnie mnie tam zabiorą. A w nosie Was mam, każdego po kolei!  Sama spakowałam sobie auto, zorganizowałam sprzęty i ogarnęłam trasę. Gdybym miała na nich wszystkich czekać to do dzisiaj nigdzie bym nie wyjechała i nic nie zobaczyła. I wiecie co, dziewczyny? Nie ma na co czekać. Nie ma czego się bać. Trzeba po prostu ruszyć i robić to, na co mamy ochotę a nie czekać, aż ktoś pewnego dnia nas gdzieś zabierze. W drogę!

 

Zdjęcia: Ja, Patison.