Kościół klasztorny w Saint Antoine l’Abbaye
Uch! Cóż to było za wyzwanie! Wyrwać prawdziwego Liończyka z Lyonu to zadanie dosyć trudne. Zwykle mają oni duszności...
Śliczne miasteczko usytuowane na wzgórzu, pełne małych kamiennych domków, pięknych tarasów i tonących w zieleni ogrodów- czy tylko dla mnie to brzmi jak opis raju na ziemi?
Mirmande mieści się 15 km na północny wschód od Montelimar i i 25 od Valence. Miasto zyskało prestiżową nagrodę „najpiękniejszego miasteczka we Francji” a charakterystyczne oznaczenia stoją przy każdej drodze prowadzącej do miasta. To cel naszej wycieczki z Mnichem, podczas której świętować będziemy moje 28 urodziny!
Dystans:135km
Paliwo: 13E
Autostrada: 10,50E
Zanim jeszcze wjedziemy do miasta, najpierw znajdziemy zielony pagórek, gdzie wypakujemy naszą kuchenkę turystyczną. Tutaj zjemy bardzo wczesny obiad, bo przecież o 12 Francja zamiera a Francuzi w pośpiechu szukają bagietek. Podczas moich podróży po Francji przekonałam się, że właśnie przerwa obiadowa jest najlepszym momentem na zwiedzanie, gdyż nawet turystyczne miejsca pustoszeją.
My ekspresowo podgrzaliśmy sobie krem ze szparagów oraz risotto z porem i kurkami, które przygotowałam przed wyjazdem. Gotowanie w campingowej wersji jest super, ale ja ze szczególną miłością celebruję picie czarnej, mocnej herbaty w blaszanym kubeczku. Trzymając ciepły kubek w dłoniach, rozkoszuję się takim pięknym widokiem na okolice. Od razu przypomina mi się moje dwie ostatnie takie herbaty z pięknym widokiem, ta w kanionie Gorges du Verdon i ta na jagodowym campingu w Vercors.
Widok na Mirmande.
Po tych uroczych schodkach wspinamy się, by zwiedzić śliczne Mirmande.
Przechadzając się między domami, przemykamy wąskimi, kamiennymi alejkami, które wiją się między wyższymi kondygnacjami miasteczka, zdradzając nam kolejne sekretne ogrody i tarasy. Wszędzie czekają małe stoliki i ławki, które w południe zapełnią się francuskimi rodzinami, które wspólnie biesiadować będą przez dobre dwie godziny.
Widoczki są po prostu wyborne!
Jedyną ekstrawagancją tego miasteczka będą krzyczące kolorami kwiaty, które wiszą nad każdą bramą, wychylają się z każdego zaułka. Największe róże o najsłodszym zapachu znalazłam właśnie tutaj. Kwiaty większe od dłoni, wiszą ciężko z grubych, zdrewniałych łodyg róż, które posadzone tutaj wiele lat temu. Ogrodzenia i mury toną w uściskach winobluszczu oraz glicyna japońskiej. Jej kwiaty wyglądają jak fioletowo-niebieskie motylki, które układają niczym winogrona i pachną, pachną, pachną, że aż kręci nam się w głowie.
Domek z 1635 roku.
Francuskie miasteczko to masa detali, których niestety nie zobaczymy w Polsce. To piękne, zaokrąglone drzwi, kute kołatki, ciężkie dzwonki zawieszone nad drzwiami, stare latarenki. Biało niebieska płytka ozdabia stare kamienne mury domów. Każda brama opisana jest artystycznie wykonaną wizytówką, ręcznie namalowanym numerkiem oraz nazwiskiem mieszkańców.
W Mirmande jest też mała restauracja, która mieści się w jednym kamiennych domów przy głównej ulicy. Szyld doskonale pasuje do otoczenia, żadnych krzykliwych kolorów, żadnych neonów. Kute, żelazne litery współgrają z szarym kamieniem. Przed samą restauracją widzimy jeszcze bibliotekę mięty oraz inne zioła posadzone w paletach. Ekstra pomysł, prawda?
W miasteczku zwiedzimy dwa kościoły: Saint Foy oraz Saint Pierre. Ten pierwszy to piękny dwunastowieczny, kamienny kościół, który dzisiaj funkcjonując jako galeria sztuki i forum artystyczne. Saint Pierre to faktyczne miejsce spotkań wiernych i praktyk religijnych. My wybraliśmy się do tego starego, który mieści się na samym szczycie. W środku lokalne stowarzyszenie artystów zorganizowało wystawę. Pod imponującymi kamiennymi łukami podziwiamy ciężkie posągi, mariaż szkła i ciemnej stali oraz obrazy.
Jaka szkoda, że w Polsce inwestuje się w koszmarne złocone cuda, kolejne dekoracje, które wieszamy na poprzednich. Jaka szkoda, że stare kościoły w Polsce, nie są zamieniane w obiekty takie jak te. Gdzie każdy, niezależnie od wyznania, może porozmawiać o sztuce, podziwiać rzeźby i obrazy w pięknym świetle witraży, które rozprasza się na wysokich ścianach. To prawdziwy luksus tego kraju, jego laickie podejście do takich przestrzeni.
Może i jestem bardzo dziwną turystką, jednak podczas każdej mojej wyprawy po francuskich miasteczkach, chętnie odwiedzam małe cmentarze. Zwykle są one usytuowane na wzgórzach lub tradycyjnie przyklejone do kościoła. Zawsze podziwiam elegancję i klasę cmentarzy we Francji. Nie ma tutaj plastikowych stroików, tysiąca zniczy czy sztucznych kwiatów. Francuzi decydują się raczej na granitową tabliczkę z czułymi słowami. To trwałe i zdecydowanie bardziej ekologiczne rozwiązanie a przed samymi cmentarzami nie ma miejsca na stragany i sklepiki z plastikowymi ozdobami. Mam nadzieję, że pewnego dnia w Polsce zrezygnuje się z tych śmieciowych przecież dekoracji.
Po drodze spotykamy starsze małżeństwo z małym pieskiem i… olbrzymią starą szafą na wózku. Pośród tych krętych, kamiennych alejek szykują się oni do ostrego zjazdu w dół, w stronę wiekowych drzwi do ogrodu. Mój Mnich podaje mi swoją kurtkę i idzie czym prędzej pomóc starszej pani, by potem wspólnie z panem Christophem znieść mebel na dół. Wspólnie panią Martin, pchamy ciężkie drewniane wrota, które po drugiej stronie skutecznie blokuje trawa sięgająca do kolan. Panowie ponownie zabierają się za szafę prosto z Narni i tym razem przedzierają się wózkiem w stronę małych schodków prowadzących na taras nowo poznanych Francuzów.
Po wielu naradach, pomiarach i próbach, mebel nareszcie stoi na balkonie. Ostatnie delikatne manewry przy przeszklonych drzwiach salonu i uf, masywna szafa ląduje we wnętrzu kamiennego domku. Zziajani i zmęczeni opadamy na krzesła na tarasie a starsza pani serwuje nam w podziękowaniu po małym piwku. Zaczynamy powoli tak naprawdę się przedstawiać i rozpoczyna się leniwa francuska konwersacja przy aperitifie. Okazuje się, że domek należał do pradziadków Martin, a kilka sąsiednich domów również należą do rodziny. Oni sami przyjeżdżają parę razy do roku na dłuższe weekendy w ciepłe dni, a że mieszkają podobnie jak my w Lyonie, to mała wyprawa do Mirmande nie zajmuje im więcej niż 1,5-2h drogi. Jak miło było poznać historię jednego z tych pięknych domków, westchnąć na widok pejzaży, które rozciągają się z ich ogrodu i wysokiego tarasu.
Wymieniliśmy się numerami a Martin zaproponowała, że może nam wynająć domek na wakacje. Teraz już wiem, że na pewno skorzystamy z tego zaproszenia. Weekend w stuletnim domku w jednym z najpiękniejszych miasteczek we Francji? Hell yeah!
Śliczny ogród Martin i Christopha
W Mirmande każdy dom przypomina kolejny, nikt nie szuka krzykliwych kolorów i dekoracji. Każda posesja dumnie podkreśla charakter miasta, w oczy rzuca się lokalnie wydobywany kamień, łagodny kolor drewnianych okiennic, stare dachówki. To właśnie tutaj tak bardzo doceniam francuskie prawo, które skutecznie reguluje kolorystykę, materiały oraz formę każdej architektonicznej zmiany. Nie ma tutaj mowy o styropianowej tęczy, wystrzałowym ogrodzeniu, łabędziach z opon. Wszystko to, co w Polsce szpeci i niszczy charakter południowych miasteczek, tutaj jest zakazane. Ta regularna spójność Mirmande podbija wartość nieruchomości, urok i magię tego miejsca.
Coś, co w Polsce uznane zostanie za ograniczenie wolności, tutaj tak pięknie rozkwita, przyciągając turystów z całego świata.
To ja, mam 28 lat, widzę betonowy schowek na elektryczne lub kanalizacyjne badziewia i wspinam się na górę. Bo ja tu widzę kanapę!
(Po czasie też uciętą stopę, bo mój Mnich to fatalny fotograf!) #instagramhusband :P