Patison w Lyonie- kolejna rocznica…
Zaledwie kilka dni temu obchodziłam swoją drugą rocznicę. Tak, 13 lipca minęły dwa lata odkąd wyjechałam...
Moja opowieść o podróży do Francji urwała się w pewnym momencie, wiem. Ochota na opisywanie walki z tym miastem odpłynęła, kiedy tylko pojawiła się rutyna. Rutyna w nowym miejscu to taki dziki kot, którego oswajamy codziennie, krok po kroku zachęcamy i podkarmiamy. Więc mój kot już się zadomowił, moja rutyna dotarła do mojej norki w Lyonie. Siedząc teraz na schodkach do mojego mieszkania, piję wino z ukochanego kubka z krecikiem, ćmię magicznego papierocha od Carrie i tak, wróciło natchnienie.
A zatem poszukiwanie mieszkania w Lyonie okazało się szaleństwem. Jak mówiła moja babcia „siła razy gwałt” i się udało, jednak było naprawdę koszmarnie. Pierwszy raz w Lyonie był tak trudny z wielu względów, że uciekliśmy stąd i wróciliśmy na oddalony o 40 km camping, na którym już obozowaliśmy wcześniej. Poszukiwanie mieszkania bez mieszkania to największe szaleństwo na jakie można się pokusić i my, rzecz jasna, ustawiliśmy się w kolejce na ten Rollercoaster.
Na campingu przez cały weekend lizaliśmy rany i szykowaliśmy siły na kolejne starcie z francuskim „nie dzisiaj”, „nie da się” oraz ciągle powracającym „jesteśmy we Francji i tutaj mówimy po francusku”. Pomogła nam kobieta z księgarni, która na karteczce zapisała nazwę portalu, gdzie publikowane są ogłoszenie. Urocza lok-brunetko z Part Dieu, odnajdę Cię i postawię Ci kawę.
Ale teraz o samym mieszkaniu, a właściwie o poszukiwaniu mieszkania. Większość ogłoszeń to agencje, które za pośrednictwo kasują od 350€ w górę. Prywatni ogłoszeniodawcy chcą gwarancji, depozytu i ubezpieczenia. Dlatego na dzień dobry trzeba przygotować ze cztery czynsze w gotówce, aby w ogóle móc cokolwiek wynająć. I francuski. Nie mówisz po francusku, nie wzbudzasz zaufania i nagle ogłoszenie staję się nieaktualne.
Jednak… Kto mnie zna ten wie, że jestem ogromną farciarą. Jeżeli ja nic nie umiem na kolokwium, to albo będzie banalnie proste albo w ogóle się nie odbędzie. Jeżeli akurat nie dojadę na zajęcia na UŚ (bo właśnie w Garage House próbuję zrobić chałkę albo dopadłam kolejną książkę o Kurcie Wallanderze), to wiedzcie, że prowadzącego też nie będzie i przyjechaliście po nic. Tak, właśnie tak. I będąc tutaj w Lyonie, desperacko szukając mieszkania, udało mi się znaleźć landlorda, który mówi po angielsku. Mój Montreal Men, jak go nazywam, był jedynym człowiekiem w tym mieście, który zaufał, że nie mając gwaranta (żyranta personalnego, zameldowanego we Francji, z wysokimi dochodami) mogę kulturalnie wynająć mieszkanie. Oczywiście swoje zaufanie całkiem nieźle wycenił.
Więc jestem tutaj. Mieszkam na 13 m² z moją nową, oczekiwaną koleżanką, rutyną. Jest dobrze.