Kościół klasztorny w Saint Antoine l’Abbaye

 

Uch! Cóż to było za wyzwanie! Wyrwać prawdziwego Liończyka z Lyonu to zadanie dosyć trudne. Zwykle mają oni duszności po opuszczeniu miasta, a kiedy już przekraczamy granice departamentu, pojawia się wysypka i poważna gorączka. Francuza najlepiej wziąć z zaskoczenia, więc o 7 rano, kiedy jeszcze nieprzytomny, błednym wzrokiem szuka kawy. Wtedy trzeba go załadować do auta z namiotem, śpiworem i kuchenką turystyczną pod pachą.  O la boga, co się dzieje?!- ale ja już zdążyłam szybko wskoczyć na autostradę mknącą w stronę Alp!

Camping, bejbe, namiot, ognisko, jezioro i komary!

 

 

Priorytety naszej wyprawy? Wydać jak najmniej kasy i doświadczyć fajnych rzeczy. Camping, namiot, gotowanie na kuchence turystycznej etc. Żadnych fancy restauracji i głupich pamiątek. Fajny weekend w bidnym budżecie.

 

 

Celem wyprawy było jezioro Monteynard, nad którym biwakowałam rok temu podczas mojej samotnej wyprawy po Francji. Fotki i niespodzianki sprzed roku zobaczycie tutaj Passarelles de Monteynard, czyli himalajska kładka nad alpejskim jeziorem! 

 

 

 

Naszą trasę nad jeziorko postanowiłam urozmaicić o zwiedzanie średniowieczną osadę Sainte Antoine l’Abbaye oraz o groty Choranche, gdzie także byłam rok temu- Grota Choranche i Camping nad jeziorem Monteynard.

 

 

 

Saint Antoine l’Abbaye

 

Widok sprzed murów miasta

 

Pierwszym punktem było Saint Antoine l’Abbaye, gdzie możemy zobaczyć wspaniały kościół klasztorny świętego Antoniego Wielkiego. To średniowieczne miasteczko słusznie znajduje się na mapie najpiękniejszych miasteczek Francji. (Mapa tych miast znajduje się tutaj) Kiedy zbliżając się do murów miasta, stoimy w cieniu monumentalnego klasztoru… Budynek zapiera dech w piersi, jest bezsprzecznie piękny, potężny, elegancki… Po wejściu przez główną bramę miasteczka, od razu czujemy klimat średniowiecznej osady. Lokalsi leniwie krzątają się w maleńkich ogródkach, pod krzywymi fasadami domów stoją oparte koła od powozów,  z każdego parapetu zwisają kolorowe kwiaty. Tutaj czas się zatrzymał, a my zagłębiając się w wąskie uliczki, zastanawiamy się, co Ci ludzie tutaj robią, jak i z czego właściwie żyją…? Parę minut od głównej bramy znajdują się wysokie schody prowadzące do wspaniałej drewnianej bramy. To za nią znajduje się kościół i przyklasztorna zabudowa. Nie muszę nic mówić o tym niesamowitym klimacie, o wspaniałej architekturze, o detalach, etc…  Zobaczcie sami.

 

Tu czas się zatrzymał

Choć ktoś tutaj w międzyczasie buduje porządny, kamienny domek, który wpisuje się w stojące jeszcze mury. 

 

 

Wejście do kościoła jest bezpłatne i uprzedzam= nie będzie to jeden z kolejnych nudnych wizyt w kościele (ołtarz, spoko witraże, fotka, fajnie, chłodno, dobra spadamy). Ten kościół pełen jest intrygujących akcentów dekoracyjnych, mniejszych, bocznych ołtarzy i przejść, które do nich prowadzą, malowideł, do których dopiero teraz się doskrobano, czy zjawiskowej sali, która znajduje się za ołtarzem. Leniwym krokiem zwiedzamy każdy zakątek kościoła, słuchając przy okazji małej próby organowej, która trwała na chórze. Najmniejszy koncert świata, hell yeah.

 

 

 

Z racji, iż moja druga połówka jest właśnie 100% Liończykiem, to właśnie ja, Polka, pokazuję mu jego Francję a nie na odwrót! No może za bardzo mu tutaj dokuczam, jednak fakt jest faktem, że to ja organizuje nasze wyprawy i mówię o ciekawych miejscach w departamencie a nie on! ;) Zwracam mu jednak honory w tematach mięsno-serowo-winnych, kiedy to pozostaje on moim guru i z jego opiniami nie dyskutuję, przyjmuję je jako oczywistą prawdę.

 

Coś, co zawsze zwraca moją uwagę we francuskich kościołach to ich skromny* wystrój (porównuje je do polskich katolickich błyskotek).

No siema :o)

Jakaś przypadkowa Żaklin wdzięcznie pozowała mi do zdjęcia. Że tem Żaklin.

 

Za kościołem znajduje się mały skwer z uroczym szpalerem drzew. Tutaj napijemy się kawy i zjemy obiad a la française oraz zaopatrzymy się w prowansalskie kolorowe talerze i naczynia wykonywane przez lokalnych artystów. Nie jestem fanką ani tych kolorów, ani ich formy, ale może ktoś się skusi na urzędowego, flagowego wręcz owada prowansji – cykadę. Dookoła znajdują się śliczne kamienne fasady porośnięte winoroślą. Moją uwagę przykuwa również butik kamieniarski, którego dzieła możemy podziwiać przed ateliere. Półprodukty francuskich smaczków architektonicznych oto stoją oparte o mur, a tam w głębi tej pięknej pracowni, dzieją się cuda.

 

 

 

 

 

 

 

Po dwugodzinnym spacerku po osadzie, wsiadamy w auto i kierujemy się w stronę Alp. W trasie do groty Choranche zatrzymujemy się przy rzece i sprawdzamy, czy nasza kuchenka turystyczna faktycznie działa. Rozbijamy się nad wodą i tutaj, na tych płaskich skałach, gotujemy swój (bardzo wczesny jak na Francję) obiad. Nawet najlepsza restauracja w regionie nie zagwarantowałaby nam takich widoków. Zajadając risotto, gapimy się na masyw Vercors. Czy można mieć więcej szczęścia w tym jednym momencie?

 

Zanim dojedziemy do samej groty, zatrzymamy się jeszcze w ślicznej kawiarence. Szczerze mówiąc czułam, że Pani nie miała cierpliwości do mojego akcentu i myślę, że gdybym była tam bez G. najprawdopodobniej by mnie nie obsłużyła…
Obsługa toporna, ale miejscówka wspaniała : )

 

 

O Choranche i namiotowcyh przygodach już wkrótce! <3