Choranche i noc nad jeziorem Monteynard
Pierwsza część wyprawy do zobaczenia tutaj- Kościół klasztorny w Saint Antoine l’Abbaye W Chorache parkujemy w porze obiadu,...
Rano obudziło mnie wycie krowy i gospodarz, który prowadził ją na pastwisko. Ponadto na namiot padało ostre, górskie słońce, więc pomimo, że w nocy było chłodno i bardzo wilgotno, o godzinie 9 rano w namiocie był istny piekarnik. Zmęczona i lekko połamana wyskoczyłam czym prędzej z namiotu i zaczęłam organizować swoje manatki. Prysznic, śniadanie, sprzątanie, składanie namiotu (!), przepakowanie auta i już miałam z głowy 2h!
Campingowe śniadanie to chyba jedna z najprzyjemniejszych rzeczy. Spokojnie gotujemy sobie wodę na herbatkę, dookoła ćwierkają ptaki, jeszcze jest rześko i przyjemnie.
(Przy okazji opowiem Wam troszkę o moich łupach, które widzicie an powyższym zdjeciu. Kubek w kaczki kupiłam rok temu wraz z dziewczynami z Baudelaire w Emmausie. Naraziłam się tym samym na lawinę kaczkowatych prezentów- figurek, talerzy, broszek… Wiecie, takie babskie złośliwości ; )
Plecak to farciarski nabytek z Armee du Salut, kiedy jeszcze mieścił się on 3 numery dalej od naszej rezydencji w Villeurbanne. Wykonany z grubej skóry, z dodatkową kieszonką na plecach i wewnętrznym portfelem na długim rzemyku. Taki plecak kosztuje 210E, gdyż po jego zakupie, sprawdziłam w sieci tę markę. Cóż, zaoszczędziłąm 207E…
Oba nabytki sprawdziły się doskonale podczas wyprawy, ale już koniec Haulu z charytatywnych sklepów, wracamy do wyprawy!)
Po przyjemnym śniadaniu na śniadaniu musiałam ruszyć w dalszą podróż. Dzień wcześniej, przejeżdżając przez Pont En Royans zatrzymałam się w biurze informacji turystycznej i podążając za rekomendacją starszej Pani, postanowiłam zobaczyć grotę Choranche.
Okazało się, że droga wiedzie przez prawie dwukilometrowy tunel a potem wspinam się wśród wysokich skał coraz wyżej. Mogłam więc ponownie zachwycić się wspaniałymi widokami, onieśmielającą bliskością masywów skalnych. Bez wahania zatrzymywałam się i robiłam zdjęcia. Brakowało mi czegoś, co pokazałoby ogrom tych skał. Tutaj pomocne okazało się moje własne autko. Dzielny mały toster ma kilkadziesiąt zdjęć z tej wyprawy!
Znalazł się też moment na szybkie selfie ; )
Droga wiodła jednak dalej, wyżej i wyżej, aż w pewnym momencie… Została zablokowana. Pogoda była fantastyczna, pomimo że dzisiaj czekały na mnie kanikuły, jeszcze ciągle było przyjemnie rześko a niebo pozwalało na piękne zdjęcia. Kiedy utknęłam na jednym ze szczytów, wysiadłam z auta, przespacerowałam się w dół drogi i zrobiłam to właśnie zdjęcie. Cóż, to jedno z moich ulubionych…
Należało ruszyć dalej i szukać innego dojazdu. Zrozumiałam, dlaczego Francuzi narzekają na Free Mobile. Historie o dziurach w zasięgu nie dotyczyły mnie w Lyonie, jednak praktycznie od dwóch dni nie mogłam ani połączyć się z internetem, ani wykonywać połączeń. Na szczęście pomimo tych komplikacji, nawigacja w WAZE działała bez większych problemów i pomimo braku sieci, pokazywała trasę.
Nareszcie dojechałam do Choranches i zaparkowałam na olbrzymim parkingu. Do kolejnej wycieczki z przewodnikiem miałam jeszcze 40 minut. Postanowiłam wolnym krokiem zwiedzić okolice (przy prawie 35 stopniach w górach nie należy ruszać się zbyt szybko!). W małym parku otaczającym wejście do groty odkryłam kolejną porcję tych maleńkich motylków, które dzień wcześniej praktycznie otoczyły mnie podczas śniadania pod drzewem. Tutaj czułam się jak w ogrodzie botanicznym. Egzotyczne rośliny, skalne pnącza, upał i wysoka wilgotność oraz te jasnoszare motyle latające wszędzie, siadające na głowie, twarzy, śledzące Cię przez kolejne parę metrów. Uprzejma Belgijka widząc mnie fotografującą te chmary motyli, powiedziała mi, że jest to pewien rodzaj plagi, która napływa z południa. Motyle są szkodnikami i żywią się bukszpanem, którego Francuzi tak uwielbiają hodować w swoich ładnych ogrodach. Motyle- plaga i szkodniki, niesamowite.
Wspinając się do wejścia do groty, dech zapiera bliskość skał, które wcześniej podziwialiśmy z daleka. Wystarczy podnieść głowę, aby dosłownie przerazić się ich rozmiarem. W pewnym momencie zadzieram głowę do góry i zdaję sobie sprawę, że jestem pod ponad 300 metrową ścianą. Popatrzcie sami.
Zwiedzanie jaskini trwa godzinę. W środku panuje temperatura około 10 stopni Celcjusza. Już po wejściu do jaskini czujemy niesamowity zjazd temperatury. Ja z wilgotnego +35C wskoczyłam do 10 stopni i już nie żałowałam, że prócz bezrękawnika wzięłam ze sobą gruby wełniany sweter a sandały zamieniłam na wysłużone batowce. Godzinne zwiedzanie jaskini bez tego byłoby po prostu straszną męką w zimnie, co dotknęło niestety parę nieprzygotowanych osób.
Wejście do jaskini to nic innego jak wyryty przez człowieka tunel, który przez dwie minuty prowadzi nas do… ciemnej sali. Nieprzyzwyczajone do mroku oczy, ciągle nic nie widzą a przewodnik celowo zwleka z zapaleniem świateł. Czujemy jednak przestrzeń dookoła, słyszymy ciurkot wody oraz coś w rodzaju deszczu, który jest dosyć regularny w tonie, ale nieregularny w jego lokalizacji. I nagle światła się zapalają a przed nami ukazuje się gigantyczne jezioro w olbrzymiej sali w jaskini, z której sufitów zwisają wiekowe stalaktyty. To one tworzą deszczową orkiestrę, z każdego końca, raz po raz kapie ta jedna kropelka, która równocześnie je buduje, jak i zasila ogromny basen przezroczystej wody na dnie jaskini. Jest to jeden z najbardziej niesamowitych widoków, jakie zostaną mi w głowie na zawsze.
Przewodniczka opowiada szybkim i bardzo barwnym językiem o tym, jak powstawała grota, skąd bierze się tutaj woda oraz jak prowadzą jej kolejne korytarze. Mój ciekawski umysł szlag trafia, gdyż utykałam na specjalistycznych słówkach z zakresu biologii czy geologii, które zapewne nawet z języku polskim prosiłyby się o większe lub mniejsze rozwinięcie. Idziemy jednak dalej i stworzonymi przez badaczy ścieżkami, przechodzimy do kolejnych, nieregularnych „pomieszczeń” jaskini. Kapanie słychać absolutnie z każdej strony. Bezwzględnie zabronione jest tutaj dotykanie czegokolwiek. Chemia na naszej skórze, czy butach mogłaby zaburzyć funkcjonowanie bakterii wewnątrz jaskini.
Ostrożnie pokonujemy kolejny pomost nad krystalicznie czystą wodą i docieramy to podłużnych akwariów z dziwnymi zwierzątkami. Nie wychwyciłam niestety, jak owe brzydkie stworki się nazywają, wiem jednak, że Francuzi zaadoptowali je ze Słoweńskich jaskini. Żyją one tylko w tym akwarium, gdyż Choranche nie zna tego rodzaju drapieżników i wprowadzenie ich do „życia” jaskini mogłoby w nieprzewidziany sposób zaburzyć jej funkcjonowanie. Co ciekawe, ich aktywność ogranicza się do 20 minut ruchu a ich serca biją w zawrotnym tempie aż 4 uderzeń na minutę. W związku z tym, te małe paskudztwa mogą przeżyć nawet rok bez jedzenia! Zwierzątka te żyją w tych ciemnych akwariach, przez które nie przenika światło stosowane w jaskini. W całym obiekcie zabronione są aparaty z flashem, a Pani przewodnik od razu wychwyciła osoby z dużymi, kosztownymi lustrzankami, które tuż przed zrobieniem zdjęcia mrugają żółtym lub czerwonym światełkiem. Takiego rodzaju błysk przeszkadza tym dziwnie brzydkim kreaturom. Wszyscy na boczek, ban na robienie zdjęć nie tylko tutaj, ale w całej jaskini. Patison ze swoim telefonem czuł się, jak maluch, który mija porszaka zatrzymanego przez policję! Mouahahaha.
Koniec oglądania zwierzątek, przechodzimy do kolejnej sali z sopelkami. Pada pytanie o wiek i czas „narastania” takiego stalaktytu. Przez ostatnie sto lat, sopelki wydłużyły się o około 4 cm, jednak nie powie nam to nic o ich wieku ani o średnim wzroście stalaktytu. Po pierwsze dlatego, że pomiary zaczęły się dopiero nie więcej jak wiek temu, a poza tym na skalnych ścianach widzimy znaki wskazujące na to, iż wysokość wody w jaskini zmieniała się wielokrotnie. W takim wypadku stalaktyty mogły zostać przez nią ukruszone lub nie mogły zwyczajnie powstawać. Uwierzcie, zobaczenie tego na własne oczy jest po prostu zachwycające. Żadna lekcja geografii nie zastąpi takiej wizyty!
Na sam koniec wspięliśmy się schodami do kolejnej sali jaskini. Podświetlone na niebiesko schody znowu wypalają nam oczy i gdy wchodzimy na ich szczyt już wiemy, czego się spodziewać. Ta sala jest gigantyczna, tutaj pada absolutnie wszędzie, a chłód i masa powietrza przeraża nas, gdyż zwyczajnie nic nie widzimy. Dopiero po chwili nasz wzrok się przyzwyczaja a przewodnik instruuje nas abyśmy podążali za poręczą i ustawili się na niewielkim podeście. Powoli rozpraszamy się na swego rodzaju trybunie. Zapada cisza, ustępują kroki, spadające krople aż bębnią w uszach. Przewodnik zapowiada małe show i za chwile z projektora za nami strużki kolorowych świateł i muzyka, nieśmiało pokazują nam gigantyczne rozmiary jaskini. Zachwycające!
Z groty wychodzimy jej naturalnym wyjściem, tam, gdzie woda powoli się z niej wylewa. Strop spada do 1,3m i pod czujnym okiem przewodnika, zgięci w pół, ostrożnie wychodzimy, starając się nie dotknąć głowami wiszących kropelek. I tu od razu czeka na nas uderzenie, amplituda temperatur wynosi ponad 25 stopni, każdy z nas przystaje i w panicznych wręcz ruchach zrywa z siebie kolejne warstwy swetrów i kurtek. Postanawiam usiąść na chwilę i dać szansę przyzwyczaić się nowej zmiany temperatury. Kładę się na ławce pod drzewem, otacza mnie plaga szarych motyli a ja nie mogę oderwać wzroku od tego co dosłownie wisi nade mną…
Pora wracać do rzeczywistości, auta pozostawionego na rozgrzanym parkingu, rozwalonego palucha, którego trzeba ponownie opatrzyć, oraz do niemiłosiernie pustego żołądka! Ruszam dalej, kolejny punkt to Sisteron, jest już grubo po 15 a przede mną 270 km jazdy krajowymi drogami…
Widząc tę skałę, przypominam sobie scenę z Pocahontas ;)
Z Vercors muszę wrócić północną częścią, wracam więc ponownie w stronę Grenoble. Dookoła kolejne szczyty, które już nie robią aż takiego wrażenia po tym, jak się zobaczyło masyw Vercors. Otaczają mnie sady orzechowe, regularne lasy pełne drzew orzecha, które tak skutecznie tworzą cień. Zmęczona, zatrzymuje się na poboczu małej drogi, biorę karimatę i bez ogródek wskakuję w jedną z tych drzewnych „parceli”. Na pół godziny zasypiam w tym rajskim cieniu, zapominając o wszystkim. Bezlitośnie budzą mnie uruchomione zraszacze, które regularnie nawadniają drzewa. Z mokrym już tułowiem zbieram się w popłochu, przeklinając gospodarza. W słońcu wysycham jednak w sekundzie, w ramach ugody z Grenoble postanawiam zatrzymać się u właściciela plantacji i kupuję pól litra oleju orzechowego (9,5E). Jesteśmy kwita, teraz spadam dalej.
Jeden z mijanych orzechowych sadów. Kuszą cieniem, trzeba jednak uważać na zraszacze…
Czopki w Grenoble skutecznie blokują mnie na godzinę. Przydykieliłam (gogle: Bożena Dykiel + żydzi) i pomimo zmęczenia, nie zdecydowałam się na płatną autostradę. Przed mną były jeszcze dwie godziny jazdy, ale obiecałam sobie, ze autostrada to opcja tylko na powrót do Lyonu, jeśli wyjazd drastycznie mi się przedłuży. Wiłam się więc drogą szybkiego ruchu, która wiodła przez najbliższe wzgórza. Moje zmęczenie się nasilało a nerka też nie dawała o sobie zapomnieć. Nareszcie znalazłam stację benzynową i płacąc, zapytałam starszej Pani, czy w okolicy jest jakiś camping. „Który camping? Ten miejski czy ten nad jeziorem?” Jakim jeziorem do licha, pomyślałam. Na mapie nie widziałam żadnej niebieskiej plamy, a na drodze nie było żadnych oznaczeń. „Ten ładniejszy, fajniejszy, który Pani poleca?”. Pani mimo wszystko skrzywiła się nieznacznie, gdyż dłuższe zdanie zdradziło mój obcy akcent. Francuzi, pomyślałam. „Proszę jechać na ten nad jeziorem, bardzo ładnie tam jest, skręci Pani w lewo za stacją, to 10 minut drogi”. Moja nerka odetchnęła z ulgą, a ja posłusznie podążyłam za kolorowymi oznaczeniami, które przerzuciły mnie na drugą stronę masywu, który pokonywałam w drodze na południe. I jakież było moje zdziwienie, gdy po drugiej stronie zobaczyłam to…
Po drugiej stronie masywu czekało na mnie alpejskie jezioro. Szafirowa, migocąca tafla wody. Już raz widziałam taki kolor wody, było to podczas mojej wizyty w Annecy (Annecy, czyli pobudka zmęczonej głowy). Cieszyłam się ze swojej decyzji. Wiedziałam, że zmęczenie i dalsza jazda to nie jest najlepszy pomysł, ale nocleg nad takim jeziorkiem to już jest olbrzymi fart!
Tak wyglądała moja druga noc. Namiot rozbity na klifie z bezpośrednim widokiem na jezioro i na kolejną zielono-rudą górę przede mną. Słyszę szum fal, otaczają mnie niemieccy i holenderscy turyści z naczepami, sąsiad na lewo poczęstował mnie winem, ten na prawo pożyczył zapalniczki. Teraz jest 2.53 nad ranem a ja dopiero teraz skończyłam opisywać swój dzień. Słyszę fale rozbijające się o skalisty brzeg i jestem pewna, że ktoś zażywa nocnej kąpieli, zaś świerszcze są wszędzie a najpewniej w moim namiocie, gdyż słychać je doskonale.
Historie z pierwszego dnia wyprawy znajdziecie w poprzednim poście- Samotna wyprawa na południe, czyli Patison na wakacjach
Zapraszam! : )